15

299 33 1
                                    


Rozdział dość krótki i nie sprawdzony, ale jeśli Ci się podoba, to wciśnij gwiazdkę 😉😘

Siedzę na kanapie przed telewizorem i przesuwając dłonią po głowie mojej małej kruszyny, wpatruję się beznamiętnie w połyskującą na palcu obrączkę. Kiedyś oznaczała niekończące się szczęście, a teraz, ból i cierpienie.

Minął tydzień od kiedy wyrzuciłam Hombre za drzwi naszego domu i do tej pory nie mam o nim żadnych wieści. Nie wiem, co się z nim dzieje. Prawdopodobnie nie powinnam się nim w ogóle przejmować, ale nic nie poradzę na to, że to robię. Mimo tego ile krzywd mi wyrządził, w dalszym ciągu kocham go całym swoim sercem.
Przez kilkanaście lat rozjaśniał moje życie.
Kiedy moi rodzice - dowiedziawszy się o tym, czym się zajmowałam – wyrzekli się mnie, a siostra rzuciła w twarz iż od tej chwili jest jedynaczką, zostałam zupełnie sama. Czułam się tak, jakby nie było dla mnie na tym świecie miejsca. Nigdzie nie pasowałam. Nikomu na mnie nie zależało. Nikt się mną nie przejmował.

Do czasu…
Do czasu, aż wyjechałam z Eleną do Kolumbii.

John – nasz szef – zapewniał, że dzięki ofercie jaką złożył Justin zaczniemy nowe życie. Mówił, że to dla nas wielka szansa…
I miał cholerną rację.
Wszystko się zmieniło, kiedy po raz pierwszy Hombre złapał mnie za rękę i spoglądając w moje oczy, obiecał nowe, lepsze jutro. Uwierzyłam mu, a on robił dosłownie wszystko bym wreszcie poczuła się szczęśliwa. Traktował mnie jak księżniczkę. Był dla mnie dobry i dbał o mnie. Nie obchodziło go to, kim byłam. Kochał mnie taką jaka byłam i chciał uczynić mnie swoją.
Zrobił to rok później.
Poprosił mnie o rękę, a ja bez wahania go przyjęłam. Niedługo po tym, stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Byłam wtedy taka szczęśliwa. Nie byłam już sama… Miałam w końcu kogoś, kto kochał mnie całym swoim sercem i dla kogo byłam ważna. Był dla mnie wszystkim. Później dał mi to, o czym od wielu lat marzyłam… Moją własną rodzinę. Urodził się Martin, a osiem lat później Melanie. Byłam chodzącym szczęściem. Czułam się tak, jakbym zjadła worek magicznych fasolek.

Wydawało mi się, że tak już będzie zawsze. Że mając moją wspaniała trójkę przy swoim boku, zapomnę co to smutek i łzy. Miałam wszystko to, czego było mi trzeba, ale niestety… Nic nie może przecież wiecznie trwać… Równowaga musi być. Nie można wiecznie żyć jak w bajce.
Coś musiało się spieprzyć…

- Mamo – słysząc głos dochodzący zza moich pleców, odwracam się przez ramię, po czym zerkam na wpatrującego się we mnie niepewnie Martina.
Posyłam mu uśmiech, a on opuszczając ramiona, wzdycha ciężko
– Mogę dzisiaj sobie odpuścić trening? – pyta cicho, na co marszczę brwi.

Martin kocha piłkę nożną i nigdy wcześniej nie opuścił ani jednego treningu, ale po tym co ostatnio się wydarzyło, moje dziecko wyraźnie straciło ochotę na cokolwiek.
Całymi dniami siedzi w swoim pokoju, zakopany w myślach. Wielokrotnie próbowałam z nim porozmawiać, ale za każdym razem wzrusza ramionami, dokładnie tak, jak gdyby nic wielkiego się nie stało.

Wyciągam do niego rękę i uśmiechając się lekko, kiwam głowa, prosząc tym samym aby do mnie podszedł. Niechętnie, ale na szczęście  wykonuje moje polecenie. Podnoszę Mel i przesuwając się z córką w bok, robię synowi miejsce. Kiedy siada po mojej drugiej stronie, zakładam ramię na jego barki i wzdychając cicho, przytulam go do swojego boku.

- Kocham cię, syneczku – mówię – I przysięgam, zrobię wszystko byś o tym zapomniał. – mój głos się łamie, a niechciane łzy cisną się pod powiekami.
Pociągam nosem i wolną ręką wycieram szybko oczy, w obawie przed tym, że Martin może zobaczyć moje załamanie.
Nie chcę by mnie taką widzieli. Chcę być silna dla moich dzieci. Obiecałam to sobie wtedy, kiedy połówka mojego serca zatrząsnęła za sobą drzwi.

Przyciskam swoje dzieci po obu stronach mojego ciała i pochylając się, raz po raz całuję ich słodkie buzie. W myślach zapisuję notatkę, aby nazajutrz z samego rana, umówić całą naszą trójkę do psychologa. Definitywnie potrzebujemy terapii…

W samo południe moja kruszyna proponuje abyśmy spędzili dzień w stolicy

- Pojedziemy na pizze mamusiu? – pyta z nadzieją, na co nie zastanawiając się długo, uśmiecham się lekko, po czym kiwam głową na zgodę.
Całuję czubek jej głowy i przytulając do swojego boku Martina, ściskam mocno oboje moich dzieci

- Jasne, czemu nie… A później pójdziemy jeszcze na największe lody jakie uda nam się znaleźć w Bogocie

- Super! – wykrzykuje radośnie Mel, na co obje z Martinem chichoczemy pod nosem.
Nie ma nic lepszego na smutki niż fastfood i pyszne lody.
W zawrotnym tempie wstajemy z kanapy, po czym każde z nas idzie w swoja stronę by przygotować się do wyjścia.
Kiedy wchodzę do swojej sypialni, dobiega mnie dźwięk dzwoniącego telefonu komórkowego, leżącego na szafce nocnej. Zerkam na ekran i marszczę w brwi widząc nieznajomy numer. Nie myśląc wiele, podnoszę urządzenie i przesuwając palcem po wyświetlaczu odbieram polaczenie

- Tak?
- Pani Margaret Moore? – pyta zachrypły męski głos, na którego dźwięk przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze.
Przełykam głośno ślinę i wzdychając cicho odpowiadam
- Tak, to ja…
- Dzwonię w sprawie pani męża – przerywa mi w połowie zdania.
Kiedy wspomina o Hombre moje serce zaczyna bić w szalonym tempie.

- Co się stało? Wszystko z nim w porządku? – udaje mi się wydusić, na co mężczyzna milczy.
Po chwili jednak chichocze cicho, a ja oddycham z ulgą
- Och, tak. Z pani mężem wszystko w jak najlepszym porządku. Tak myślę… Chodzi o to, że pan Moore wpisał w formularzu pani numer telefonu, jako telefon awaryjny – tłumaczy, a ja krzywię się nie mając pojęcia o co mu chodzi
- Nie bardzo rozumiem…
- Pani Moore dzwonię z kliniki uzależnień i chciałem jedynie poprosić panią o uzupełnienie swoich danych. Nasza recepcjonistka zapomniała o tym, a to jest dość istotne w razie gdybyśmy musieli się z panią skontaktować ,a nie byłoby to możliwe telefonicznie…
- W dalszym ciągu nie rozumiem – mówię wchodząc mu w słowo – Jaka klinika uzależnień? Przecież, ja… - zatrzymuję się w połowie, uświadamiając sobie wreszcie o co chodzi.
Otwieram szeroko usta z wrażenia i wciągam powietrze zaskoczona
- Czy mój mąż zapisał się do was na leczenie? – pytam z nadzieją
- Tak. Parę dni temu zapisał się na jeden z naszych programów leczenia uzależnienia od alkoholu i narkotyków – odpowiada, a ja rozchylam usta w zdziwieniu na to co słyszę.
Miałam świadomość tego, że mój mąż ma niemały problem z alkoholem, ale nigdy nie przeszło mi przez głowę, że może chodzić również o narkotyki. Nie brał ich dobre osiemnaście lat, więc nie mam pojęcia dlaczego do tego wrócił. To wyjaśnia jego agresję i ciągłe zdenerwowanie z byle powodu.

- Rozumiem – mówię.
Podaję dane o które prosił lekarz, wymieniam z nim jeszcze kilka zdań, po czym kończymy rozmowę.
Na swój sposób jestem dumna z Hombre że podjął się leczenia. To naprawdę duży krok dla niego, zwłaszcza, że to była wyłącznie jego decyzja. Najwidoczniej, przez ostatnie wydarzenia, coś w końcu do niego dotarło. Mam jedynie nadzieję, że wytrwa w tym do samego końca.

Z lekkim uśmiechem na ustach i głową pełną myśli, odkładam telefon, po czym idę przygotować się do wyjścia. 
Pół godziny później, jedziemy z dzieciakami do Bogoty i śpiewając radośnie lecące w radiu piosenki, nie myślimy o niczym innym jak o najlepszej pizzy w mieście i największych, najsmaczniejszych lodach.

Forever?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz