20

315 25 3
                                    

Hombre

Mimo, iż Marge kolejny raz dała mi szansę na naprawę tego co zrujnowałem, nie skorzystałem z niej. Ucałowałem żonę po raz ostatni, poprosiłem ją by pożegnała ode mnie dzieci, po czym z bólem serca po raz drugi opuściłem nasz dom. Wsiadłem do samochodu i nie oglądając się wstecz, wróciłem do klubu.

A teraz kurewsko tego żałuję...

Cholera, nie mam pojęcia dlaczego mimo wszystko postanowiłem odejść. Przecież chciałem zostać. To było wszystkim, czego potrzebowałem. Moja żona kolejny raz wybaczyła mi wszystkie wyrządzone krzywdy i z sercem na dłoni, chciała przyjąć mnie z powrotem, a ja ot tak po prostu to olałem.

Jestem skończonym idiotą!

Gdybym nie był takim imbecylem, miałbym rodzinę z powrotem. Owszem, mam świadomość tego, że nie od razu byłoby kolorowo, ale do cholery, przecież mam siłę by walczyć. Krok po kroku, ale w końcu doszlibyśmy do tego co mieliśmy jeszcze kilka lat temu. Znów byłbym szczęśliwy, a moja żona przestałaby w końcu płakać. Jedyne łzy jakie lśniłyby w jej pięknych oczach, spowodowane byłyby szczęściem na które zasługuje jak nikt inny. 

W tej chwili jestem na takim etapie leczenia, że w zasadzie zupełnie nie ciągnie mnie ani do alkoholu ani do narkotyków. Wiem, że z pomocą Marge byłbym w stanie kompletnie się od tego gówna uwolnić. Patrząc na jej słodką twarz miałbym motywację.

Więc dlaczego do kurwy nędzy, odwróciłem się na pięcie i odszedłem jak jakiś debil?

Nie wiem, być może to świadomość tego iż mój syn nie najlepiej poradziłby sobie z moją obecnością mnie do tego popchnęła... A może przestraszyłem się tego, że po raz kolejny może mi się nie udać, że wrócę do tego gówna i znów będę głupim chujem wyżywającym się na żonie i dzieciach. Naprawdę nie mam pojęcia. Jedyne co wiem, to, to że po raz kolejny popełniłem błąd...

Na całe szczęście, ten błąd można jeszcze naprawić.

Przekraczając próg mojego klubu, bez zastanowienia ruszam do baru. Ty razem jednak nie po to by się napić, a po to by poważnie porozmawiać z Johnem – moim barmanem. To jedyny człowiek tutaj któremu w pełni ufam. John był ze mną od początku. Wie jak to wszystko działa, jest inteligentny i jestem niemalże pewny iż poradzi sobie ze wszystkim... 

Kto wie, czy nie lepiej ode mnie.

- Siema szefie – wita mnie lekkim skinieniem i nie przerywając wycierania szklanek, uśmiecha się do mnie przyjaźnie. 

Odpowiadam na przywitanie i oblizując usta, kiwam na niego, prosząc tym samym aby zostawił swoje zajęcie i podszedł do mnie na moment. John bez zastanowienia wykonuje moje polecenie a kiedy zajmuje stołek barowy obok mnie, wzdycham ciężko, po czym nie myśląc wiele, zadaję nurtujące mnie pytanie

- Kochasz ten klub tak samo jak ja? – pytam, na co bez wahania kiwa głową – Jesteś w stanie uczynić go swoim głównym, życiowym priorytetem?

- Jasne... Przecież wiesz, że ten klub to właściwie wszystko co mam – mówi i przechylając głowę, wpatruje się we mnie uważnie – Czy ty chcesz mnie zwolnić? – pyta, a jego oczy rozszerzają się w przerażeniu. Marszczę brwi i prychając pod nosem, kręcę głową na boki

- Wręcz przeciwnie. Chcę abyś przejął ode mnie to miejsce – oznajmiam i śmieję się cicho kiedy szczęka Johna opada do samej podłogi

- Żartujesz, prawda?

- Nie, John...

- Przecież to twoje dziecko. Kochasz to miejsce – przerywa mi w połowie zdania. 

Wzdychając ciężko opuszczam nisko głowę

- Nie tak bardzo jak moją rodzinę... Przez chwilę zapomniałem co jest w życiu najważniejsze dlatego spieprzyłem wszystko najlepiej jak się dało. Ale teraz już wiem i mam zamiar naprawić to, co skopałem. Zależy mi na tym by odzyskać żonę i dzieci, dlatego też muszę odciąć się od tego, co miesza w moim życiu. – tłumaczę, a on wpatrując się we mnie nieprzerwanie kiwa głową ze zrozumieniem – Chciałbym abyś to właśnie ty się tym zajął. Chcę żebyś poprowadził ten klub, a potem – jeśli oczywiście będziesz chciał – jestem gotów odstąpić ci to miejsce. Jesteś odpowiedzialny i znasz się na biznesie. Nie widzę więc lepszej osoby, która miałaby się tym zająć.

- Nie wiem co powiedzieć – mówi, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami

- Po prostu się zgódź...

Po kilku naprawdę długich minutach rozmyślań, John w końcu przyjmuje moją ofertę, na co oddycham z ulgą. Omawiamy szczegóły, po czym oboje stwierdzamy że dajemy sobie dokładne rok na podjęcie ostatecznej decyzji dotyczącej przekazania klubu. Ja oczywiście jestem już zdecydowany. Chcę się pozbyć wszelkiego gówna w moim życiu... ale John potrzebuje czasu by przyzwyczaić się do przejętych po mnie obowiązków. Mimo iż w jego oczach widziałem wahanie, wiem doskonale że poradzi sobie ze wszystkim lepiej niż ja.

Kończąc rozmowę, ściskamy sobie dłonie, po czym zostawiam przyjaciela i z lekkim uśmiechem na ustach udaję się do wyjścia z klubu. Z wyraźnie odczuwalną w sercu ulgą przechodzę przez ulicę i nie oglądając się za siebie wsiadam do samochodu. Przekręcam kluczyk w stacyjce, odpalam silnik i wciskając gaz jadę do mojej żony, na kolanach błagać o przebaczenie i kolejną już szansę.

Niestety... Przewrotny los cholernie lubi kopać mnie po dupie, bo kiedy wjeżdżam na autostradę, w połowie drogi przy zmianie pasa, jakiś idiota wpieprza się w bok mojego samochodu. Zderzam się z barierką, odbijam się od niej, po czym samochód dachuje. A potem... Potem nie wiem już nic. Ogarnia mnie ciemność.



Margaret

Odszedł...

Mój mąż odszedł.

Po prostu, najzwyczajniej w świecie opuścił głowę i wzdychając ciężko odwrócił się do mnie plecami. A potem już go nie było...

Wyszedł przez te cholerne drzwi, zostawiając mnie samą, stojącą na środku salonu z płynącymi po policzkach strumieniami łez.

Myślałam, że kiedy po raz kolejny wyciągnę do niego rękę, on z uśmiechem na ustach złapie ją, po czym powie, że wszystko będzie dobrze. Że sobie poradzimy. Że we dwoje zawsze damy sobie radę...

Ale nie. On po raz drugi przeszedł przez te cholerne drzwi, po czym zamknął je za sobą nie oglądając się wstecz.

A teraz – kilka godzin po jego wyjściu – siedzę tutaj i opierając brodę o ściśniętą w pięści dłoń, bezsensownie wgapiam się w te pieprzone drzwi, z nadzieją że może jeszcze się zastanowi i wróci do nas, by naprawić to co się spieprzyło.

Dopiero dźwięk dzwoniącego w salonie telefonu wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam głowę w tamtą stronę i wpatrując się w kręcące się na stoliku urządzenie, czekam aż upierdliwa melodyjka przestanie grać. Po kilku sekundach, w domu znów panuje idealna cisza. Dzieciaki już dawno śpią w swoich łóżkach, a ja mimo iż dochodzi już pierwsza w nocy, nie mam zamiaru kłaść się spać. Nie chcę zamykać oczu, bo kiedy to robię, pod powiekami przewija się nasze idealne życie, które kilka lat temu utraciliśmy...

Kiedy telefon znów zaczyna dzwonić, niechętnie podnoszę się ze swojego miejsca, po czym sunąc stopami po podłodze, podchodzę do urządzenia. Marszczę brwi widząc nieznany, niezapisany numer. Pochylam się po telefon i biorąc go w dłonie, przesuwam palcem po ekranie, tym samym odblokowując go.

- Halo? – mówię cicho, na co odzywa się męski głos

- Pani Moore? Margaret Moore?

- Tak, to ja – odpowiadam, zastanawiając się co za kretyn dzwoni do mnie o tej porze – Kto mówi?

- Pani Moore, Pani mąż miał wypadek... - nie musi mówić nic więcej.

Z telefonem wciśniętym między policzkiem, a ramieniem, wsłuchując się uważnie w szczegóły jakie podaje mi funkcjonariusz policji biegnę obudzić swoje dzieci, a kiedy zaskoczone wyskakują z łóżek, nakazuję im ubrać pantofle, po czym chwytając kluczyki do samochodu, pakuję naszą trójkę do środka. Wciskam gaz i z piskiem opon odjeżdżam spod domu, kierując się w stronę Bogoty. 

Forever?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz