16."You have five seconds."

284 55 16
                                    

  -Pan Beaumont.-powiedział jak by z niedowierzaniem Brooklyn.

-O czym pan mówi?-zapytałem, udając głupa.

-Słyszałem, co powiedziałeś.-podszedł od nas, a ja się cofnąłem do momentu, gdy dotknąłem plecami klatki Mikeya.-Czy to prawda, że Ryan mój syn jest gejem?-zapytał stanowczo. Nie mogłem się odezwać, byłem sparaliżowany strachem.

-Rye on...-za jąkał się Brook. Wyszedłem przed chłopaków, stając twarzą w twarz z ojcem Ryana.

-Tak to prawda Ryan jest gejem.-powiedziałem i przełknąłem głośno ślinę. Widziałem, jak mężczyzna zaciska dłonie w pięści, a jego szczęka zgniata zęby z sobą z nerwów.

-Jak długo?-zapytał, a jego głos się załamywał.

-Może coś koło pół roku.-postanowiłem mówić prawdę pomimo wszystko.

-Gdzie on jest?-no i tutaj kończy się moja prawda. Otworzyłem usta, ale nic nie powiedziałem.-Gdzie on jest!?-uniósł głos, a ja się cofnąłem przerażony, na co chłopcy zareagowali, zasłaniając mnie swoimi ciałami.

-W bezpiecznym miejscu. W najbliższym czasie...-wtrącił się Jackowi w zdanie.

-Pierdolenie. Gdzie on jest, gadajcie i to teraz.-zażądał.

-W ośrodku Black Cloud.-powiedziałem pewny siebie.

-Co on tam robi?-znów wyszedłem przed chłopaków.

-Leczy się na homoseksualizm.-powiedziałem, a w środku cały drżałem ze strachu. Ojciec Ryana wyglądał jak by się, nad czym zastanawiał.

-To twoja wina. Chcesz, by mój syn umarł.-powiedział nagle.

-Nie! Nigdy bym tego nie chciał!-uniosłem się, ale czyjaś dłoń na barku uspokoiła mnie nieco. To był Brook.

-Nie zbliżajcie się do niego.-rozkazał i odszedł. Wziąłem głęboki oddech i przeczesałem włosy.

-Andy spokojnie ułoży, się jemu wystarczy wytłumaczyć.-skinąłem głową.

-Ja my mu to powiemy? Zrobiłem mu takie świństwo.-Brook ścisnął mój bark, a ja skinąłem głową, ponownie jak bym mu odpowiedział na jego otuchę. Nagle moja komórka zaczęła dzwonić, numer był nieznany.

-Halo?-

-Dzień dobry ja dzwonię z ośrodka Black Cloud. Czy rozmawiam z panem Fowlerem?-

-Tak stało się coś?-

-Z prośby Ryana Beaumonta muszę pana poinformować, że został pan skreślony z listy osób mogących odwiedzać pana Beaumonta.-

-Że co proszę? Na pewno pani dobrze przeczytało?-

-Tak.-moja komórka wypadła mi z dłoni a ja nie zareagowałem, nie mogłem byłem jak sparaliżowany.

-Andy co się dzieje?-zapytał Mikey podnosząc moją komórkę.

-Właśnie dowiedziałem się, że Rye nie życzy sobie mojej osoby.-powiedziałem bez emocji.

-Nie przejmuj się tym. My jutro z nim pogadamy.-powiedział szybko Jack.

-Pojadę z wami. Pogadam z nim przed ośrodkiem.-postanowiłem.  

*Rye*

  Następnego dnia z samego rana ktoś zaczął dobijać mi się do drzwi. Powoli wstałem, czując nadal niemiły dyskomfort, ale krwawienie ustało. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem za nimi chłopaków. Od razu rzuciłem im się na szyje, mocno tuląc.

-Rye tak bardzo tęskniliśmy.-wyszeptał Brooklyn.

-Ja za wami też.-mocniej ich ścisnąłem.

-Wiesz może, kiedy wychodzisz?-zapytali po chwili, gdy się ode mnie oderwali.

-Był u mnie wczoraj psycholog. Nie idę do psychiatryka, tylko ma ktoś zawsze nade mną czuwać.-powiedziałem z uśmiechem. Ta wiadomość była tutaj jedyną dobrą wiadomością.

-To znaczy, że już za niedługo wyjdziesz.-powiedział radośnie Mikey.

-Ale jest problem. Facet, który mnie tu zgłosił, on opłaca te moje badania na to, że jestem homo. To jest jakiś palant, który chce wytępić wszystkich gejów. On mnie w to wszystko wkopał.-mruknąłem.

-Jak on się nazywa?-zapytał Jack.

-Nie wiem. Nawet jak wygląda, nie wiem. Andy ma tak ciężką rękę, że nie mogłem zobaczyć jego twarzy.-pokiwałem głowa z niedowierzaniem.

-No właśnie Andy....-spojrzeli na mnie wyczekująco.

-Musiałem, dopóki nie wyjdę, nie mogę się z nim widzieć.-powiedziałem prędko.

-On czeka przed budynkiem. Możesz do niego wyjść?-zapytał Mikey.

-Przed bu... Tak mogę.-powiedziałem szybko. Ruszyliśmy korytarzem do wyjścia, a następnie jeden ze strażników wyprowadził mnie przed drzwi i odprowadził wzrokiem do blondyna siedzącego do mnie tyłem. -Andy.-szepnąłem.

-Jezu Ryan już myślałem, że nie wyjdziesz.-szybko wstał i rzucił mi się na szyję. -Dlaczego?-wszeptał w zagłębienie mojej szyi.

-Wytłumaczę ci wszystko, jak wyjdę z tego ośrodka, a może to być już nie długo.-powiędnąłem radośnie, a blondyn oparł czoło o moje.-Nie hamujesz się już.-zauważyłem, patrząc mu w oczy, trochę zaskoczony.

-Nie zmierzam, tłumić moich ucz...-ktoś mu przerwał.

-Ryanie Beaumont proszę wejść do środka.-spojrzałem szybko za siebie, zobaczyłem jedną z opiekunek i sam nie wiem czemu, mój wzrok powędrował na budynek, a dokładnie na jedno z okien czułem, że ktoś mnie obserwuje. Nie myliłem się, Ben patrzył na nas z drugiego piętra. Zadrżałem przerażony. Choć był daleko, mogłem dostrzec, ten chłód wypisany na jego twarzy.

-Rye...-poczułem jak blondyn, ujmuje moja twarz w dłonie.-Rye spójrz na mnie.-oderwałem wzrok od okna i spojrzałem w szafirowe tęczówki blondyna. Był niebezpiecznie blisko, chciał mnie chyba pocałować. Całe moje ciało wrzeszczało, żebym to zrobił, każda moja komórka tego pragnęła, jak tlenu jednak strach przezwyciężył wszystko i odwróciłem głowę.

-Andy nie miej mi tego za złe. Wszystko, co teraz zrobię wiedz, że muszę tak zrobić. Pamiętaj, że tak naprawdę nigdy bym tego nie zrobił.- powiedziałem poważnie, a następnie zamachnąłem się i uderzyłem pięścią blondyna w twarz. Chłopak zatoczył się do tyłu i spojrzał na mnie ze łzami w oczach, a z jego nosa poleciała krew. Od razu strażnik mnie obezwładnił, wykręcając mi ręce na plecy.

-Pojebało cię?!-zapytała trzymając dłoń przy krwawiącym nosie.

-Przepraszam.-szepnąłem, a strażnik wciągnął mnie do środka. Wyszarpałem się im na korytarzu.

-Nie rzucaj się tak.-skarcił mnie strażnik.

-Przepraszam, już nie będę.-uniosłem dłonie w geście obronnym. Jadnak, gdy spojrzałem za siebie, szybkim krokiem zbliżali się do mnie chłopcy.-Dajcie wytłumaczyć!-powiedziałem prędko, gdy już Brook miał się na mnie rzucić.  

-Masz pięć sekund.-powiedział zły Jack.

-Jest tu taki chłopak, który chce zrobić krzywdę Andy'emu za to, że się ze mną widuje. Dopóki nie wyjdę, nie mogę się z nim widywać, bo on go zabije i do tego mnie.-wytłumaczyłem szybko.

-Nie mogłeś mu tego powiedzieć? Tylko od razu go bijesz.-uniósł się Mikey.

-To sam nie wiem, jak się stało...ale należało mu się.-ostatnie słowa dodałem ciszej.

-Ja po prostu przy tobie wysiadam.-pokiwał głową z niedowierzaniem Jack.

-Możecie, mu to wytłumaczyć by wytrzymał, dopóki nie wrócę?-zapytałem niepewnie.

-Za dobrze z nami masz wariacie.-przytuliłem ich zaraz po słowach szatyna.

-Nie wiem, co bym bez was zrobił.-wyszeptałem.

-Zapewne nic, zanudziłbyś się przed telewizorem.-zaśmiał się Brook.

-Pewnie tak. Dobra idźcie do Andy'ego przeproście go ode mnie, ale zabrońcie mu tu przychodzić i nie wspominajcie mu o tym facecie, ja mu to sam wytłumaczę.-powiedziałem stanowczo.

-Postaramy się go w domu utrzymać.-przytuli mnie jeszcze i pożegnali się ze mną.  


Hej witajcie!

Dajcie znać w komentarzach jak wam się ten rozdział podobał.

Dedykacja dla:

_Randyinicwiecej_

Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę

It is not in me This is part of me-*Randy*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz