30."911, how can we help?"

226 52 16
                                    

  Ojczym Andy'ego stał przede mną.

-Niech mi pan pomoże.-wykasłałem.

-Ben weź go, połóż na łóżku, niech sobie odpocznie biedak.-chłopak coś mruknął pod nosem i pchnął mnie na łóżko.

-Tato, ale czy my musimy przez to przechodzić? Pozwól mi go tu i teraz zastrzelić, udusić cokolwiek.-jego słowa sprawiły, że nie mogłem się poruszyć, będąc w tak wielkim szoku.-A no tak, bo ty nie wiesz. To jest mój kochany tatuś i tak on jest ojczymem tej blond szmaty.-mierzyłem ich przerażonym wzrokiem.

-Nie mów tak o nim. Jego matka jest naprawdę dobrym sponsorem.-pokiwałem głową z niedowierzaniem.

-Kurwa on tam się nigdy nie zamknie, zabije go.-Ben ruszył do drzwi i po chwili, gdy za nimi zniknął, usłyszałem krzyk. Krzyk mojego brata. Zerwałem się z łóżka, ale ojczym blondyna mnie zatrzymał i zamknął drzwi, odcinając mnie od głosu Roba.

-A ty co się pchasz. Siedź i się ciesz, że mój syn cię chce.-zmarszczyłem brwi.

-Jak mogłeś ich wykorzystać? Oni ci zaufali.-wysyczałem w jego kierunku.

-Życie.-wzruszył ramionami, a ja nie potrafiłem się zebrać w sobie, żeby mu przyłożyć.

-A to, że walczyłeś z jego ojcem?-zacisnąłem dłonie w pięści.

-Chciał zgrywać bohatera, a nie uratować tamtego. Dureń po prostu. Ja byłem tym mądrzejszym, w końcu nikt z nas się nie prosił, żeby się tam pchać, więc też nie musiałem się przykładać.-wzruszył ramionami i zaśmiał się, a raczej zarechotał.

-Co chcesz przez to powiedzieć?-uniosłem się.

-To, że jak by mnie posłuchali to może i nawet by przeżyli.-zmarszczyłem brwi.

-Mogłeś ich ocalić?-przełknąłem głośno ślinę.

-Może, ale to nie twój zasrany interes.-powiedział głośniej.

-Mogłeś ich ocalić, to przez ciebie oni stracili ojców.-wstałem, nagle głośne przekleństwa za drzwi było słychać.

-Nie mogłem.-prychnął.

-Czego chcecie od mojego brata? Przecież to na mnie wam zależy.-byłem coraz bardziej zakłopotany.

-Widzisz Ben i ja zauważyliśmy, że ty inaczej niż szantażem nie odpuścisz, tak więc uznaliśmy, że będziemy oddawać ci twojego brata w kawałkach.-zrobiłem duże oczy i rzuciłem się w kierunku drzwi. Ojczym Andy'ego nie był na tyle silny i udało mi się wybiec z pokoju. Usłyszałem krzyki i prośby mojego brata. Podbiegłem pod drzwi, z którego owe dochodziły i otworzyłem je. Mój brat był przywiązany łańcuchami, jego ubrania były podarte i był cały poobijany.

-O Rye kochany.-zobaczyłem Bena. Wściekły ruszyłem w jego kierunki i pchnąłem go, klucze zagrzechotały o podłogę, a on sam upadł bezwładnie, a pod jego głową stworzyła się czerwona plama. Nie spodziewał się mojego ruchu, przez co nie mógł też zamortyzować upadku.

-Mój syn by sobie z nim nie poradził, ha nawet nie muszę mu pomagać.-usłyszałem tego obrzydliwego mężczyznę na korytarzu. Rob zapłakany zwisał na łańcuchach. Szybko go uwolniłem i ruszyłem do drzwi, jednak w tchy stanął ojczym And'ego. Szybko zamknąłem mu je przed nosem, a Rob przysunął do nich szafkę. Rozejrzałem się po pokoju i zobaczyłem okno, tak porysowane, że nie widziałem, co za nim się znajduje. Było praktycznie przy suficie. Pomogłem Rob'owi się wdrapać na parapet i on otworzył je z łatwością. Okazało się, że jest ono na równi z ziemią, a my byliśmy w piwnicy. Rob wyszedł, a ja usłyszałem jęk Bena i trzask drzwi za mną.  

*Andy*

  Obudziłem się na chodniku. Nie wiem, co się stało, ale czułem nieprzyjemny ból w tyle czaszki. Jadnak pomimo bólu zerwałem się szybko z chodnika i ignorując wirujący obraz przed oczami, podbiegłem do najbliższego z chłopaków. Blondynek leżał i wyglądał jak by spał, jednak jego klatka piersiowa się nie unosiła.

-Jezu moja głowa.-Jack usiadł, trzymając się za bolące miejsce. Jednak ja nie mogłem oderwać wzroku do Brooklyna. Nie potrafiłem udzielić mu pomocy, byłem jak w transie. Jedyne co mogłem zrobić to potrząsać delikatnie jego ramieniem.

-Andy, co z Brooklynem?-głos szatyna był jak by za bardzo grubą szybą. Chłopak odepchnął mnie i zaczął naciskać dłońmi na jego klatkę piersiową, co chwilę nachylając się i słuchając bicia jego serca, a raczej starając się je usłyszeć, lecz na marne.

-Brook?-Jack zaczął odgarniać włosy z twarzy blondynka.

-Dzwoń ktoś po karetkę!-Mikey spojrzał na mnie. Ja dopiero pod wpływem jego wzroku drżącymi dłońmi wyjąłem komórkę i wybrałem numer alarmowy.

-911, w czym możemy pomóc?-

-Mój przyjaciel...on chyba nie żyje.-nie byłem świadomy tego, co mówię.

-Gdzie pan się znajduje?-to było za wiele.-Halo proszę pana?...wysyłam w takim razie karetkę, na pana lokalizację proszę się nie rozłączać.-komórka wypadła mi z dłoni. Po dosłownie chwili i ciągłej walili szatyna z klatką piersiową Brooka i Jacka starającego się robić mu sztuczne oddychanie, dźwięk karetki dudnił mi w uszach.

-Proszę pana, to pan nas wezwał?-nawet nie zauważyłem, kiedy Brooklyn był już w karetce z Mikeyem.

-T...tak.-wydukałem.

-Chce pan jakieś leki uspokajające?-spojrzałem w oczy ratownika.

-Proszę go uratować.-powiedziałem płaczliwie.

-Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.-uśmiechnął się blado i wbiegł do karetki i odjechali na sygnale. Jack stał, pocierając dłońmi o swoje ramiona, kiedy zobaczyłem go, takiego zakłopotanego już wiedziałem, że muszę się otrząsnąć. Wziąłem głęboki oddech i podszedłem szybko do niego. Chłopak od razu się we mnie wtulił, dusząc się swoimi łzami.

-Cii Jack spokojnie wszystko będzie dobrze.-pocierałem dłonią po jego plecach.

-On nie oddychał, nie miał pulsu.-wyłkał, a ja zacisnąłem dłonie na jego bluzie.

-Zobaczysz, on będzie żył.-mój oddech drżał.

-Nie wiemy, nawet kto to był i Ryana nie ma.-wtedy jak by mnie olśniło.

-Jezu to był Ben.-zakryłem usta dłonią.

-Przecież mówiłeś, że go już nie ma.-powiedział zapłakany Irlandczyk.

-Jack jedź do szpitala teraz. Jeżeli Brook... On coś widział. Zapytaj go o to, od razu jak się przebudzi.-powiedziałem szybko i odgarnąłem rozczochrane włosy z twarzy.

-A ty?-zapytał przestraszony.

-Muszę pogadać z mamą.-chłopak skinął głową niepewnie. Ruszyłem w kierunku mojego domu, gdy jeszcze głos mojego przyjaciela mnie zatrzymał. Spojrzałem na niego, dłonie mu drżały przy wybieraniu numeru na taksówkę.

-Andy... Nie możemy stracić Brooka, ja nie mogę go stracić.-wziąłem kilka oddechów.

-Nie stracimy go nigdy.-uśmiechnąłem się do niego blado.-A teraz uspokój się i jedź do szpitala.- pośpiesznie poszedłem do domu.

Moją matkę znalazłem w kuchni, siedziała zapłakana przy stole.

-Andy synku.-spojrzała na mnie.

-Mamo musisz mi szybko powiedzieć, gdzie ojczym zabrał Roba.-podszedłem do niej, łapiąc ją za dłonie.

-Nie mogę kochanie.-pokiwała głową, a łzy spłynęły jej po policzkach.

-Mamo Rye jest w niebezpieczeństwie, jego brat pewnie też i oj...-nie dała mi dokończyć.  


Hej witajcie!

Co sądzicie o tym rozdziale? Spodziewaliście się takiego obrotu spraw. Za co wam gratuluję. 
A jak myślicie pożegnamy naszego Blondynka? [*]? 

Dedykacja dla 

leagueofasia

Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę 

It is not in me This is part of me-*Randy*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz