25."You thought I would not find them?"

277 57 10
                                    

*Andy*

  Narkotyki przestawały działać. Za mało chyba ich wziąłem. Wszedłem do domu ciotki i powlekłem się do pokoju. Zrzuciłem z siebie bluzę i spodnie zostając w samej koszulce i bokserkach. Zanurzyłem twarz w poduszce i otuliłem kołderką.

-Andy cholera jasna czemu tak uciekasz?-zobaczyłem zamazany obraz Ryana.

-Cii...-przyłożyłem palec do ust, zamykając oczy. Poczułem, jak materac się ugina, ale nie reagowałem, miałem to gdzieś, byłem zbyt senny.

-Andy...chcesz ze mną porozmawiać....o...-wyczułem, o co chce zapytać.

-Nie pytaj i nie wnikaj.-mruknąłem.

-Andy jeszcze jedno...za pół godziny muszę wracać do domu...-te słowa podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Usiadłem gwałtownie, co zakończyło się zderzeniem czołowym z brunetem. Chłopak jęknął, odskakując w tył i złapał się za bolące czoło.

-Co? Dlaczego?-zignorowałem ból.

-Do moich rodziców...dzwonili ze szpitala. Dowiedzieli się, że tam byłem. Muszę wracać, żeby im to wytłumaczyć. Ehh to może być ciężkie, ale wytłumaczę, jak będę mógł i tak się dowiedzą, gdy policja coś znajdzie przyjdzie do domu.-mówił na jednym wdechu. Zamrugałem kilkakrotnie.

-Pojadę z tobą.-powiedziałem, a raczej wydukałem.

-Musi ktoś być przy twojej ciotce, a ty...-spojrzał na pudełko z tabletkami.

-Ugh już tego nie zrobię.-chłopak spojrzał mi w oczy, a ja widziałem w nich coś, czego nigdy nie widziałem w tych czekoladowych tęczówkach.

-Wybacz...nie potrafię ci już chyba zaufać pod tym względem.-otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co.-Wybacz...muszę jechać.-wstał i ruszyła do drzwi, po chwili znikając za nimi. Nie mogłem się ruszyć, jego słowa mnie zabolały, a wtedy dotarło do mnie, że niczego nie potrafię dotrzymać. Sam nie wiem, kiedy łzy zaczęły spływać po moich policzkach, aż nagle z tego stanu wyrwała mnie moja ciocia.

-Andy co się dzieje?-zapytała ciepłym głosem z nutą zaniepokojenia.

-Dotarło do mnie...dotarło do mnie właśnie, że jestem całkowicie bezsilny i beznadziejny.-skuliłem się.

-Nie mów tak to nie prawda.-spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się z delikatną kpiną.

-Nasza rodzina ma same tajemnice...-ciotka zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc.-Dlaczego nikt mi nie powiedział, wysyłając na odwyk, że w krwi mam już krew osoby uzależnionej.-ona pokiwała głowa z niezrozumieniem.

-O czym ty mówisz?-prychnąłem i wstałem gwałtownie, złapałem w dłoń opakowanie z narkotykami.

-Sądziłaś, że ich nie znajdę?-ścisnąłem opakowanie tak, że aż moje dłonie pobladły, a to pękło, wszystkie tabletki ze stukotem wypadły na podłogę. Ciotka Clara zaczęła je szybko zbierać. Wyszedłem prędko z pokoju, zgarnąłem kurtkę i wybiegłem do ogrodu. Nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęło padać. Jadnak wybiegłem na sam środek ogromnego ogrodu. Z domu już mnie nie było widać. Duże drzewa pełno krzewów i już dosyć wysoka zaniedbana trawa kryły mnie przed światem. Drżącymi dłońmi wybrałem numer do Brooklyna.

-Bro co jest, że dzwonisz tak późno?-

-Brook...-mój głos się załamał, a wiatr nabrał na sile, czułem, że długo nie ustoję i zaraz się przewrócę.

-Andy co jest?-Co się dzieje?-usłyszałem w tle głos Jacka.

-Przyjedźcie....do mojej ciotki.-

-Za miasto?-

-Tak, proszę.-

-Dobrze już jedziemy. Jack ubieraj się. Mikey!-blondynek się rozłączył, a ja już nie dałem rady przewróciłem się.

-Andy!-moja ciotka padła na ziemię obok mnie. -Wstań, przeziębisz się.-starał się mnie unieść, sam się podnosząc.

-Ja nigdy z tego nie wyjdę.-wyłkałem.

-Nie mów tak, ja z tego wyszłam.-po jej słowach wyszarpałem się. Padając na plecy w mokrą trawę.

-A po co ci one w domu?-zapytałem szybko.

-Andy po prostu wróć do domu.-poprosiła błagalnie.

-Poczekam tu na chłopaków.-wstałem chwiejnie i ruszyłem w dalszą część ogrodu.

-Andy wracaj i nie zachowuj się jak smarkacz!-uniosła głos cała roztrzęsiona. Zacisnąłem dłonie w pięści, czując narastającą złość.-Wiem, co czujesz. Widywałam takie osoby jak ty. Przemieniasz ten głód w agresję, nawet tego nie czujesz, kiedy to robisz.-mówiła szybko.

-Jestem chory...z niczego mnie nie wyleczyli.-wymamrotałem ledwie słyszalnie i złapałem się drzewa, czując, jak robi mi się słabo. Usłyszałem zgrzyt drzwi, co oznaczało tylko jedno. Ciotka odpuściła, dając mi chwilę do namysłu, zawsze tak robiła, gdy widziała, że tego naprawdę potrzebuję. Ruszyłem dalej przed siebie, czując, jak duże krople deszczu uradzają o moje ciało. Dolna warga drżała, a łzy mieszały się z deszczem. Zatrzymałem się przy dużej bramie prowadzącej na drogę do ciemnego ogromnego lasu. Opadłem na ziemię przy niej i po prostu oparłem czoło o metalową ozdobę na bramie i patrzyłem przed siebie, czując, jak wszystko tracę. Zaufanie Ryana, kontrolę, zdrowy rozum.

Drżącą dłonią wyciągnąłem broń z kieszeni kurtki. Powoli wysunąłem magazynek. Prychnąłem podirytowany i szybko załadowałem broń.

-Zrób to.-ścisnąłem ją mocno w dłoni.-Ulżyj innym...-wycedziłem przez zaciśnięte, żeby.-Nie okłamuj się, nie ulżysz inny, ale tylko sobie.-spojrzałem prosto w lufę broni, celując nią sobie prosto w twarz.

-Andy!-jak oparzony schowałem broń i zobaczyłem trzy ciemne postacie między drzewami w ogrodzie. Wstałem, otrzepując przemoczone spodnie i ruszyłem w ich kierunku.

-Jezus, Maria człowieku jak ty wyglądasz?!-uniósł się Brooklyn i szybko wraz z resztą zaprowadził mnie do domu.

Przebrałem się w coś suchego i usiadłem naprzeciw trójki moich przyjaciół.

-Rye nie mógł przyjechać...-zaczął Jack.-Jak do niego dzwoniłem, nawet nie dał mi powiedzieć, o co chodzi, tylko powiedział, że nie ma czasu.-patrzyłem na swoje dłonie.

-On ma teraz niezłe problemy.-powiedziałem, wzdychając i uniosłem na nich wzrok.-Jego rodzice dowiedzieli się zawczasu o tym, że był w szpitalu i też, dlaczego tam był.-przełknąłem głośno ślinę, czując, jak się moje dłonie robią mokre. Nim zdołali coś odpowiedzieć, ja szybko oddałem.-Nie wtrącajmy się w to...on musi sam im to wytłumaczyć.-skinąłem głowa, jak bym sam się ze sobą zgadzał.

-Masz rację.-powiedział Mikey.

-A ty? Co się stało?-zapytał niepewnie Brooklyn.

-Dowiedziałem się...moja ciotka też była uzależniona. Moja podatność na uzależnienie jest dwa razy większa...nie pozbędę się tego.-pokiwałem głową, nadal nie mogąc w to uwierzyć.

-Andy nie wygaduj głupot. To nie prawda. Jesteś zdrowy, byłeś na odwyku...-w zdanie wtrąciła mu się moja ciotka która, już chyba od dłuższego czasu stała w drzwiach i nas podsłuchiwała.

-To prawda. Andy nie jesteś chory, tylko musisz dać od siebie trochę siły.-weszła w głąb pokoju.

-Nie wiecie jak mi trudno.-wyłkałem, czując kolejny napad bezradności.

-Chłopcy ci pomogą. Wyciągnął ponadto.-spojrzałem na nią, a ona uśmiechała się do mnie ciepło, po chwili przeniosłem mój wzrok na chłopaków. Widziałem w nich nadzieję dla mnie, ale nie widziałem w nich Ryana.  


Hej witajcie! 

Wiem długa przerwa. Ale już wracam do regularnego publikowania.
Mam nadzieję, że się cieszycie. 

Rozdziały będą jednak teraz dwa razy w tygodniu.

Dajcie znać co sądzicie o tym rozdziale w komentarzach.

Dedykacja dla:

woojcikxo_

 Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę 

It is not in me This is part of me-*Randy*Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz