Hejka!
Zapraszam do kolejnej części małego maratonu feriowego.❤️ Mam nadzieję, że dotychczas wam się podoba.🦄
Miłego czytania😀
Ultraviolet🌎Idziemy powoli przez las. Nikt się nie odzywa. W jakiś sposób oddajemy hołd temu małemu harcerzowi, który dołączył dziś do aniołów, które jeszcze niedawno, tak jak on, biegały po tej ziemi.
Spoglądam ukradkiem na Krzemienia. Wiem, że obwinia się o to co się dzisiaj wydarzyło. Boję się zacząć rozmowę, przerwać panującą w lesie ciszę. Może nie teraz - myślę. - Przyjdzie jeszcze czas na rozmowę i wiem, że to on pierwszy zabierze w niej głos. Ciemność dalej nas otula chociaż powoli zbliża się poranek. W końcu dochodzimy do obozu.
- Spróbujcie położyć się spać - mówi cicho Krzemień i bez słowa odchodzi do swojego namiotu. Rozchodzimy się w złudnej nadziei, że uda nam się zasnąć.
Leżę na pryczy i patrzę w sufit. Chcę w jakiś sposób pożegnać Jacka. W mojej głowie rozchodzą się dźwięki hymnu Szarych Szeregów. To dla niego dzisiaj grają i wiem, że jeszcze nie raz jutro go usłyszę. Krzemień na pewno będzie chciał godnie go pożegnać. Patrzę na Damiana. Nie rozmawialiśmy tak w cztery oczy odkąd wyjechaliśmy z Warszawy. Martwię się o niego. Wiem, że za chwilę przyjdzie nam powitać kolejny poranek i będzie trzeba jakoś go przeżyć. To co wydarzyło się tej nocy przeszło wszelkie granice. Dopuki nie zobaczysz śmierci dziecka, dopuki nie poczujesz na rękach jego krwi i nie usłyszysz jego ostatnich słów, nie pojmiesz do końca tragizmu wojny. W głowie kotłowało mi się mnóstwo myśli, a ze zmęczenia i bezradności po policzkach zaczęły płynąć gorące łzy.
W końcu jednak wstało słońce. Wychodzę z namiotu razem z Damianem i idziemy na śniadanie. Nie słychać wesołych piosenek, śpiewanych przed posiłkiem. Jest jedynie stukanie o dno menarzek i cisza, grobowca cisza. Nikt nic nie mówi. Siadamy koło Brzaska i witamy się z nim kiwnieciem głów. Krzemienia nie ma.
- Gdzie jest Krzemień? - szepczę do Brzaska.
- Chyba jeszcze w namiocie. Trudno mu się pozbierać po... - nie kończy zdania. Nie musi. Nie nakładam sobie na talerz ani jednej kromki chleba. Po prostu wbijam wzrok w puste naczynie i słucham jak inni jedzą. Wiadomość o śmierci Jacka musiała roznieść się błyskawicznie. Nagle z namiotu kadrowego wypada Krzemień. Ma potargane włosy i podkrążone oczy, w których nie widać, zwykłego dla Krzemieniowych oczu, blasku. Bije z nich rozpacz i pustka. Ubrany jest w mundur i bojówki, a na głowie ma swoją rogatywkę. Zaciska zęby w charakterystyczny sposób, a ja już wiem co zaraz się wydarzy więc od razu wstaję. Krzemień gwiżdże trzy razy i krzyczy:
- Alarm, alarm mundurowy!!! Czas pięć minut!!!
Harcerze wokół mnie zrywają się z miejsc i biegną do namiotów. Robię to samo. Ubieram się w swój mundur, którego nie nosiłam tak dawno. Przyjemnie jest znowu spojrzeć na przypinki, plakietki i sprawności, które przypominają mi czasy przed wojną. Zapinam guziki, wkładam bluzę mundurową w bojówki i zaciągam pierścień na chuście pod kołnierz. Damian stoi w swoim zielonym mundurze. Oboje lustrujemy się wzrokiem i mimo tragicznej sytuacji uśmiechamy się.
- Miło zobaczyć druhnę w mundurze - mówi Czarny i przyciąga mnie do siebie. Wychodzimy z namiotu i idziemy w stronę placu apelowego. Każde z nas melduje się Krzemieniowi, który dziś ma wyjątkowo kamienną minę. W końcu rozpoczyna się apel. Krzemień czyta rozkaz przyznania Jackowi Krzyża Harcerskiego. W wielu oczach pojawiają się łzy. Żegnamy chłopca, śpiewając hymn Szarych Szeregów. Jego słowa niesie wiatr, który jakby w pocieszeniu owiewa nasze twarze z gorących łez. Kilka druhen płacze, trzymają się w ramionach. Druhowie stoją dzielnie, chociaż w ich oczach widać łzy, a ich kolana niemal uginają się pod ciężarem sytuacji.
Apel zakończył się minutą kompletnej ciszy, w której każdy z nas stara się nie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Widzę twarze wbijające udreczony wzrok w ziemię. Widzę ludzi o młodych ciałach, ale starej i umęczonej wojną duszy. Chcę wierzyć, że to wszystko co nas spotyka ma coś na celu, że ma swój kres, który niedługo nadejdzie, ale świat, który mnie otacza najpierw napełnia moje serce nadzieją, a potem gasi ją w najpodlejszy sposób, uświadamiając mi, że ten koszmar będzie trwał wiecznie.
- Dziękuję, że jesteście - Krzemień przerywa ciszę. - Dziękuję, że stoicie tu dziś ze mną na baczność mimo tak smutnych i tragicznych okoliczności. Druhny i druhowie, CZUWAJ!
- CZUWAJ - odpowiadamy mu chórem.
- Możecie się rozejść - mówi Krzemień i wraca do swojego namiotu, po drodze rozpinając guziki wysłużonego munduru, jakby noszenie go sprawiało mu ogromny ból. Przez chwilę jeszcze patrzę na znikającego za zielonymi połami chłopaka i odwracam się w stronę swojego namiotu. W środku zdejmuję mundur, składam go w schludną kostkę i chowam do plecaka. Jak zwykle zostaję w bojówkach.
- Puk, puk! - mówię przy namiocie Krzemienia.
- Tak? - pyta zmęczonym głosem. - Wejdź - dodaje, gdy rozpoznał mój głos.
- Krzemień, widzę, że nic nie jest w porządku. Może przejęłabym razem z Damianem kolejne warty nocne? - proponuję, siadając koło niego na pryczy. Chłopak milczy. - Może w pełni przespana noc chociaż trochę ci pomoże.
- I tak nie zasnę - odpowiada szybko Krzemień i wbija wzrok w podniszczony koc, który okrywa prycz. - Straciłem harcerza, w dodatku tak młodego... On miał dziesięć lat, rozumiesz? Dziesięć lat! Nie zasnę po czymś takim.
- Domyślam się, że jest ci ciężko, ale powinieneś chociaż spróbować dzisiaj zasnąć. Przejmiemy twoje warty nocne - mówię stanowczo. - A teraz powinieneś coś zjeść. Cokolwiek. Chociaż kromkę suchego chleba. Ta drużyna cię potrzebuje. - patrzę na jego zmęczoną twarz, na której rozpacz ukazała drobne zmarszczki. Ma podkrążone oczy i blade, spierzchnięte usta.
- Mogę spróbować coś zjeść, ale nie obiecuję, że zasnę - tłumaczy powoli Krzemień przedłużając sylaby, jakby nie mógł z siebie wydusić tych słów.
Tak dzień zrobił miejsce nocy. Znowu wspinam się na wartownię i czekam na mojego towarzysza dzisiejszych dwóch czy czterech godzin. Wiem, że nie ma szans abym zasnęła więc cieszę się, że te parę godzin budzenia się z kolejnych koszmarów zamienię w coś pożytecznego. Ktoś wchodzi po drabinie. Odwracam się i napotykam wzrok prawie zupełnie czarnych oczu. Jakaś mała druhna. Czarne jak noc włosy ma zaplecione w dwa warkocze, które sięgają jej do pasa. Jej blada twarzyczka kolorem przypomina nieskazitelną cerę porcelanowych lalek. Płynnym ruchem, niczym duch, podchodzi do lufciku w ścianie i siada koło mnie.
- Czuwaj - mówi delikatnym, dziecięcym głosikiem.
- Czuwaj, druhno - odpowiadam jej ze słabym uśmiechem. Dlaczego wystawili na wartę małą dziewczynkę?
- Ja stoję za druha Rondla - mówi jakby czytając mi w myślach. Czuję jej oceniający wzrok na sobie. - On musi przygotować herbatę dla druha Krzemienia i trochę się nim zająć razem z druhną Pigułą. Źle się czuje - wyjaśnia dziewczynka.
- Ojej! A co mu jest? - pytam coraz bardziej zmartwiona.
- Wymiotuje. Na szczęście nie ma gorączki. Tak powiedziała druhna Piguła - odpowiada cicho dziewczynka i wbija wzrok w drewnianą podłogę wartowni.
- Mam nadzieję, że szybko wydobrzeje - mówię bardziej do siebie niż do niej. Przez dłuższą chwilę siedzimy w kompletnej ciszy, wpatrując się w ciemny las.
- Jestem druhna Noc, a ty? - dziewczynka przerywa ciszę. Pseudonim "Noc" idealnie do niej pasuje.
- Pseudonim Róża - odpowiadam, niemal myląc się. Na usta cisnęło mi się słowo "Sokół".
- Ładnie - ocenia Noc. - Sama wymyśliłaś?
- Nie... - robię dłuższą pauzę. - Druh Czarny przyznał mi ten pseudonim. - patrzę w stronę naszego namiotu. Za godzinę zmienia mnie na warcie. Kiedy zginął Jacek wrażenie wojny, która omija to miejsce zupełnie zniknęło. Zrozumiałam, że te wszystkie dzieci, Noc, Jacek i pozostali harcerze, w każdej chwili mogą zginąć. Wystarczy, że któryś z oddziałów niemieckich, które patrolują wieś, zapuści się głębiej w las i znajdzie obóz. Wtedy te wszystkie dzieci będą skazane na przychylność lub nieprzychylność losu.
CZYTASZ
Batalion „Sokół"
AventuraWokół latają pociski. W myślach nucę wesołą, jakby zapraszającą do walki piosenkę. "Dziewczyno z granatem w ręce...". Spoglądam na Czarnego, mrużąc oczy od otaczającego nas kurzu. Widzi mnie. Pierwszy raz od dawna jesteśmy wolni. Tańczymy pośród odł...