Powstanie

80 6 0
                                    

DAMIAN albo ktoś inny

I tak się to wszystko skończyło. A przynajmniej tak mi się wydaje, że to właśnie jest koniec. Przymykam oczy patrząc na jej twarz przytłumioną kurzem, który dopiero opada na niepewny grunt pod moimi kolanami, jeśli to co się pod nimi znajduje w ogóle można nazwać ziemią. Trzymam ją w ramionach i znikam. Wszystko zwalnia. Wokół dalej latają pociski. Ich świst brutalnie przerywa ciszę, która panuje w moim umyśle. Nie wiem co się dzieje. Ktoś ciągnie mnie za ramię, a moje ciało przeszywa ból. Ból, który jest kotwicą. Który skutecznie wybudza mnie z otępienia. Poddaję się silnemu szarpnięciu i tym samym puszczam jej martwe ciało, które jest jeszcze złudnie ciepłe, jakby okłamując, że dalej tli się w nim życie. Moja skóra oddala się od jej policzka, od piersi, z której kolejnymi falami wylewa się szkarłatna posoka. I widzę ją. W tamtym momencie naprawdę ją widzę. Widzę jak biegnie. Jak wskakuje do jeziora rozkosznie naga i beztroska. Jak gra mi na gitarze w przeddzień powstania. Jak cicho śpiewa. Jak zgrabnie plecie warkocze i związuje je brudnym kawałkiem jakiejś szmatki, który już dawno zastąpił schludne wstążki. Jak znika gdzieś pośród kurzu. Jak upada gdzieś w bezpłciowy gruz. Jak znika między ciałami. Jak odpływa wraz z krwią brudzącą bruk. Widzę jej zielone oczy wbite w niebo, które chyba musi sobie sama wyobrazić, bo nie ma już nieba. Bez niej nie ma już nieba. Chyba krzyczę. Być może płaczę. Czuję rwący ból w klatce piersiowej i ramieniu. Może mnie też już trafili? Może zaraz do niej dołączę? Boże, błagam. Tak bardzo chcę do niej dołączyć. Ale Boga już dawno z nami nie ma.
Skrzywdziłem ją zbyt wiele razy, a teraz już nigdy jej nie przeproszę. Zbyt wiele razy byłem plutonowym, a nie bratnią duszą. Zbyt wiele… Chowam się za barykadą i dopada mnie wściekłość. Wściekłość, której nie potrafię okiełznać. Ta sama, która kazała rzucić mi się na Rudego, która dręczy mnie niczym nieuleczalna choroba. Gniew. Tak prymitywny, niszczycielski… potrafi tylko palić zbudowane wspólnymi siłami mosty. Szkoda, że ten wniosek dociera do mnie dopiero teraz, gdy przyszła pora się pożegnać. Gdy już zabrakło czasu. Poprawiam broń na ramieniu i nie obchodzi mnie ilość amunicji. Wypadam zza barykady i biegnę. Biegnę co sił w nogach. Do mojej rodziny, do ojca, do matki, do moich bliskich. Do wszystkich, którzy zginęli, których zostawiłem, zawiodłem. Łzy pieką mnie pod powiekami, ale nie mam siły ich już powstrzymywać. Nie chcę już z nimi walczyć. Wystarczy mi wrogów. Chłopaki nie płaczą, a więc być może nie jestem mężczyzną. Dzisiaj jestem tylko mięsem armatnim. Dzisiaj jestem żywą tarczą. Jestem chodzącą bombą, więc lepiej się odsuńcie. Trafiają mnie pociski, a ja naciskam na spust jak szaleniec. Ktoś coś krzyczy, ale szczęk broni skutecznie go zagłusza. I dobrze. To moja misja. Dzisiaj to ja jestem królem gry. To ja decyduję o samym sobie. Nie czuję bólu. Po prostu w pewnym momencie wszystko rozpływa mi się przed oczami. Chyba upadam na ziemię. Czołgam się po niej niczym robal. Bo właśnie tym jestem. Nędznym robalem, który może odwdzięczyć się już tylko tym, co dawał jej przez całe życie. Agresją. Obojętnością. Przemocą. Widzę czarne oficerki i czuję jak coś wrzyna mi się w plecy, dobijając moje ciało do ziemi. Jestem strasznie senny. To oczywiste. Jestem przecież cholernie zmęczony. Zmęczony byciem skałą, udawaniem silnego, byciem mężczyzną, życiem w niewoli, ciągłą zazdrością, walką… jestem zmęczony. I przyznaję to dopiero teraz, gdy życie dociska mnie butem do ziemi, o którą tak walczyłem. Ale prawda jest taka, że te strzały… te ostatnie strzały padły dla niej. Za nią. Żeby może, tylko hipotetycznie, jej śmierć nie poszła na marne. Zamykam oczy, ponieważ czuję piach pod powiekami, chociaż nie mogę być tego pewien, bo z każdą chwilą czuję coraz mniej. Oddycha mi się ciężko. To pewnie przez ten pył. Dobranoc.
Wybaczam Wam. Wybaczam Wam wszystkim, którzy mnie nienawidziliście. Którzy widzieliście we mnie wroga, pozera. Którzy podważaliście mój autorytet. I przepraszam wszystkich Was, którzyście cierpieli z mojej winy. Bo w tym wszystkim strasznie łatwo się pogubić. Kiedy jesteś otoczony wrogiem od dzieciaka, nie możesz ufać nikomu. A potem wybucha wojna i wszystko tylko utwierdza cię w Twoich własnych przekonaniach o niesprawiedliwości świata i nielojalności panującej powszechnie wśród ludzi. Przepraszam, że nie byłem w stanie Wam zaufać. Może gdybym wcześniej się na to zdobył, niektórzy z Was byliby teraz żywi. I dziękuję Wam. Dziękuję, że mimo wszystko że mną byliście.
Czuwajcie.

...
Budzę się. W pokoju panuje półmrok. Niebieskie ściany naznaczone łańcuchami słów zrobionych czarnym markerem powodują u mnie oczopląs. To mój umysł. Tak wygląda. Jeden wielki oczopląs. To był dziwny sen.

Batalion „Sokół"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz