XII. Noc

618 64 19
                                    

Ściółka leśna, wilgotna i napęczniała po wieczornych ulewach, zamlaskała soczyście, kiedy adidas Audrey wbił się w jej powłokę. Zebrana woda, pochowana wśród butelkowo-zielonego mchu, chlustała przy każdym kroku.

Dziewczyna była wyraźnie zgubiona, a panująca wokół ciemność wcale jej nie pomagała w odnalezieniu drogi. Cienka pidżama stanowiła marną ochronę przed zimowymi podmuchami wiatru, dlatego Couldson sceptycznie doszła do wniosku, że zaraz zapadnie w hipotermię. Bo w końcu ile można błądzić po lesie w takiej temperaturze i wykazywać podstawowe funkcje życiowe?

Zalał ją pot. Piekło ją czoło. A ręce nieustannie drżały.

Upadła na ziemię, mocząc dłonie w błotnistej brei. Jednak nie było to jej największym zmartwieniem. Wyczuła czyjąś obecność, co nie zwiastowało niczego dobrego. Przełknęła ślinę, bojąc się spojrzeć za siebie. W zasadzie, nie musiała - wiedziała kto za nią stoi. Och, tego była absolutnie pewna. Przyśpieszyła oddech, starając się opanować dreszcze strachu i zimna.

Chciała poczuć się bezpieczniej, dlatego zamknęła oczy. Zaczęła szeptać pod nosem liczby; odliczać, aż ten koszmar dobiegnie końca. Aż Denise da jej spokój i wróci tam skąd przyszła.

Po minucie zapach trawy stał się intensywniejszy, a zimno zaatakowało jej mocno zaróżowione policzki. Nadal trwała w pozycji pół-leżącej, opierając ramiona na mokrym podłożu. Rękawy jej koszuli ociekały wodą i zdawały się być trzy razy cięższe. Jednak nie wyczuwała już więcej obecności Denise.

Dziewczyna odeszła.

Audrey bardzo powoli uniosła powieki, orientując się, że wcale nie leży na leśnym podłożu, a od trawy dzieli ją dobre kilka centymetrów śnieżnego puchu. Zmarszczyła brwi, kiedy poranne słońce z całą mocą oświetliło tę żałosną scenerię, jak na złość, zupełnie nie ogrzewając jej zmarzniętego ciała. Wstała, będąc skołowana bardziej, niż świnia prowadzona na ubój. Kręciła się bez pomysłu po terenie, na którym przyszło jej się obudzić i po chwili stwierdziła, że to najzwyczajniejszy park. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że stanowił on własność miasta Millhaven.

Zanim zaczęła wysilać mózg by znaleźć odpowiedź na pytanie skąd do licha się tu wzięła, taktycznie rozejrzała się na boki, zyskując pewność, że żaden miejscowy nie był świadkiem tego niecodziennego zjawiska. Jeszcze tego brakowało, by zamknęli ją w izbie wytrzeźwień, tudzież ośrodku dla psychicznie chorych, gdzie - gwoli ścisłości - musiała przebywać sama śmietanka towarzyska. Być obłąkanym w Millhaven kwalifikuje się pod zupełny inny poziom.

Kichnęła głośno, kiedy w końcu dotarła na główną dróżkę. Nie miała telefonu, ani zegarka, ale stwierdziła, że słońce dopiero wstało. Ciągle nie rozumiała dlaczego tu jest, bo problemów z lunatykowaniem nigdy nie posiadała. Choć kilka lat temu, całkiem dla zabawy, chciała nastraszyć Chloe i udawała, że jest nocnym-zombie, całkiem udanie chodząc po pokoju jako mini wersja Frankensteina. Cóż, po interwencji Johna był to jej pierwszy i ostatni raz.

Odległość z parku do jej ulicy nie była przytłaczająca; co najwyżej czekał ją ośmiominutowy spacer w temperaturze zagrażającej jej życiu. A przecież nie mogła się rozchorować! Dzisiejszego wieczoru czekała ją akcja stulecia, która zakładała włamanie do domu starej Mikelsen. Może jednak to lunatykowanie było znakiem od Boga? Może niebiosa ostrzegały ją przed złamaniem prawa i wkopaniem siebie i Willa w kłopoty?

Kolejne kichnięcie rozdarło okolice, kiedy weszła na puste skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna zatrzymała się na kolorze zielonym, jednak nie przeszkadzało jej to w przejściu przez środek drogi. Minie jeszcze dobra godzina, zanim ktokolwiek użyje tej trasy. I zapewne będzie to John, wyjeżdżający do Kingston.

Przekleństwo MillhavenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz