VII. Przypadkowe spotkanie

417 89 172
                                    

Ann była tak samo poruszona rewelacjami na temat Jamesa, jak Faye dwadzieścia sześć lat wcześniej. Rozbolał ją brzuch. Jej młodzieńcze marzenia i złudzenia rozwiały się w jednej chwili. Pamiętała chwile spędzone w kinie na oglądaniu filmów z udziałem Warda. Zawsze wcielał się w romantycznych kochanków, nieco brutalnych, ale niezwykle uwodzicielskich, którzy gotowi byli na wszystko dla ukochanej kobiety. W Hollywood rzadko kiedy obsadzano go w musicalach, chociaż był doskonałym tancerzem. 

I ten przystojny, kurtuazyjny mężczyzna był zdolny do zrobienia czegoś takiego koleżance z zespołu?

Nie. Faye kłamała. James przecież był ideałem. Gdyby tylko się jej oświadczył, nie wahałaby się przyjąć go bez żadnego zastanowienia, nawet mimo jego nieco nachalnego zachowania. Oczywiście gdyby nie miał żony.

Ale ideały czasem okazują się być kruche. Ann dobrze o tym wiedziała. Już raz się na kimś zawiodła. Czyżby kryształowy wizerunek Warda miał na sobie ogromną rysę?

— Nie może pani uwierzyć, że James mógł zrobić coś takiego? — parsknęła śmiechem Faye. —  Postępował jeszcze gorzej.

King zdębiała. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co gorszego niż strącenie partnerki ze schodów i zniszczenie jej kariery mógł zrobić James. A tym bardziej nie była zdolna zrozumieć, dlaczego mimo to Faye wciąż trwała u jego boku.

— Dlaczego więc go pani nie zostawiła?

— Zostawić Jimmy'ego? Po tym, co razem przeszliśmy? Oj nie, moja droga. — Posłała jej pełne politowania spojrzenie. — Poza tym jestem katoliczką. Katolicy się nie rozwodzą.

— Ale... zawsze mogłaby pani się od niego wyprowadzić... Nie trzeba od razu unieważniać małżeństwa — jąkała się Ann.

Było jej wstyd, że tak się zbłaźniła przy swej idolce. Ona sama jako protestantka myślała o małżeństwach i rozwodach z pewną beztroską. Ślub można było wziąć od zaraz, podobnie jak rozwód, jeśli tylko związek okazał się fikcją. Nie poważyłaby się chyba na małżeństwo, gdyby wyznawała katolicyzm. Źle by się czuła, gdyby postawiono ją w sytuacji bez wyjścia, uwiązaną do jednego człowieka, od którego nie mogłaby się uwolnić, nawet jeśli robiłby jej krzywdę. 

— Nie potrafiłabym zabrać mu dzieci. Wiem, jak bardzo je kocha — rzekła jej na to Faye. 

— Przepraszam, pani Ward. Nie chciałam, by to wszystko tak zabrzmiało. Pójdę już. Dokończymy następnym razem.

— Jeśli tak pani chce. Ja wciąż mogę opowiadać.

Tak, tego właśnie chciała. Wyjść. I najlepiej nie wracać. Po trzech spotkaniach miała już dość Wardów, tak jak Faye po trzech dniach nie mogła już znieść Jamesa. Ale mimo to panna Lloyd się nie poddała, bo miała przed sobą wielką karierę i nie mogła zmarnować tej szansy. 

Ona też nie powinna. Wiedziała, że jeśli zrezygnuje, zawiedzie szefa. I matkę. A tego w żadnym razie nie chciała. 

— Nie, nie będę pani dłużej zawracała głowy. W końcu mamy sobotę. Zapewne pani mąż i dzieci zaraz wrócą, niech pani spędzi trochę czasu z nimi zamiast ze mną. — Uśmiechnęła się blado.

Faye odpowiedziała jej tym samym.

— Zadzwonię, by ustalić datę kolejnego spotkania.

— Oczywiście. Do widzenia — powiedziała cichutko i, nie czekając na odpowiedź, wyszła.

Szybko pokonała klatkę schodową i znalazła się na zewnątrz. Przyjemny wietrzyk delikatnie owiewał jej twarz. Słońce muskało policzki, zostawiając na nich złociste piegi. Ulica pełna była ludzi zmierzających w różne strony. Ann przyglądała im się z zainteresowaniem. Już jako mała dziewczynka uwielbiała obserwować ludzi i zastanawiać się, jakie mogli wieść życie. 

W blasku reflektorówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz