XXXIX. Prawda wychodzi na jaw

222 49 251
                                    

— Nie, to nie może być prawda, Adrienie! — wykrzyknęła Ann. 

Nie mogła uwierzyć w to, że Faye mogłaby występować w klubie nocnym, rozbierać się przed publicznością i zarabiać w tak hańbiący sposób. Faye Lloyd, ta wspaniała gwiazda ekranu, nie zniżyłaby się do czegoś takiego. 

— Ależ Ann, przecież ją widziałem! Do tego facet obok mnie wszystko potwierdził! Przecież nie okłamałbym cię, kochana... 

— Dobrze, wierzę ci... — westchnęła ze zrezygnowaniem. — Ale dalej wszystkiego nie rozumiem... Och, po co ja w ogóle w to wszystko się wpakowałam! O nie, spójrz tylko tam... — jęknęła, wskazując na ścieżkę, którą zmierzał właśnie James Ward. 

Tym razem jednak się go nie bała. Wiedziała, że skoro miała u swego boku Adriena, nic się jej nie stanie. On obroni ją w razie potrzeby. A może... Może należało zapytać Jamesa o to wszystko? Możliwe, że uczyniłby wszystko jeszcze bardziej zagmatwanym, ale istniała szansa, że jej pomoże. 

— Och, Ann, twój chłoptaś po ciebie przyszedł, jak uroczo! — zaśmiał się szyderczo Ward. 

— Jeśli ja jestem chłoptasiem, to ty starym dziadem — fuknął oburzony Adrien. 

Ann położyła dłoń na jego piersi, chcąc powstrzymać go przed rzuceniem się na Jamesa. 

— Panie Ward, wiem, że pan nie lubi mojego narzeczonego, ale proszę zachować chociażby pozory uprzejmości. Poza tym, muszę z panem koniecznie pomówić. 

— Och, co się stało, że mała Ann nagle zechciała ze mną pomówić? Twój chłoptaś ci pozwoli? — Spojrzał na niego drwiąco. 

Ann prychnęła. Coraz bardziej miała dość Warda. Nie spotkała chyba jeszcze nigdy tak okropnej osoby. Ale musiała wytrzymać, żeby poznać prawdę.

— Adrien pójdzie z nami. 

— Cóż, w takim razie chyba zrezygnuję. 

— Proszę, panie Ward. Potrzebuję tej rozmowy. Chodzi o Faye. 

Z twarzy Jamesa w jednej chwili znikł ten cyniczny uśmiech, który zawsze na niej gościł. 

— Cóż, znam pewne miejsce, w którym na pewno będziemy mieli spokój. Tam porozmawiamy.

Ann skinęła mu głową i złapała Adriena za rękę. Pośpiesznie przemierzali uliczki Paryża, podążając za Jamesem, który mimo swojego wieku wciąż był chyży i sprawny. Ann przez całą drogę drżała. Obawiała się tego, co rzeknie jej James. Czuła, że zaraz zgłębi sekrety tak mroczne, że nie powinna ich nigdy poznać. Musiała jednak poznać całą prawdę. 

W końcu dotarli do do eleganckiej kamienicy. Znajdowała się w niej restauracja o dziwnej nazwie, której Ann zupełnie nie rozumiała. Nie potrafiła nawet dokładnie odczytać jej z szyldu. W środku było nie mniej wytwornie. Już w holu przywitały ich lśniące żyrandole i czerwony dywan. James szepnął coś do kelnera, który skinął mu głową i kazał za sobą podążać. Wprowadził Ann i Adriena do osobnego pomieszczenia, gdzie nie było nikogo. 

Ann zaparło dech w piersiach z podziwu. Na oklejonych białą tapetą w ornamenty ścianach zawieszono lustra w złoconych ramach. Dębowe, rzeźbione meble lśniły nowością. Z sufitu zwisał wielki, kryształowy żyrandol. 

— Co państwo zamawiają? — zapytał kelner. 

— Dziś tylko brandy — odezwał się James. — Ale moi goście niech sobie coś wybiorą, na mój koszt oczywiście, Ann, kochanie. — Mrugnął do niej. 

W blasku reflektorówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz