Epilog

356 54 62
                                    

W jednym z zakątków Metropolitan Museum Of Art wisiał ogromny obraz w złoconej ramie, przedstawiający jasnowłosą boginię Wenus siedzącą na skale. Kobieta była odwrócona plecami do oglądającego, ale twarz miała zwróconą do widzów. Długie, złote loki spływały jej po ramionach. Biała jak alabaster cera kontrastowała z karminowymi ustami. O skałę uderzały turkusowe fale, które rozbryzgiwały się o jej ostre kanty i moczyły nogi kobiety. 

Przy obrazie stały dwie młode kobiety, które przyglądały się mu z zainteresowaniem. Ciągle na coś pokazywały i mówiły do siebie z uciechą. 

— Och, spójrz, jaka cudowna! Ma takie piękne kształty! Nie jest zbyt chuda, ale też nie krągła, tylko taka... Po prostu idealna. Zazdroszczę jej — rzekła wysoka, chuda dziewczyna w okularach.

— Spójrz lepiej na wyraz jej twarzy! — wykrzyknęła jej przyjaciółka, niska i krągła młoda dama. — Wygląda, jakby przed nią stał mężczyzna, którego kocha, ale jednocześnie się go wstydzi. Popatrz na te policzki. Są zarumienione i takie urocze!

— A te chmury! — zachwycała się wysoka. — Są tak namalowane, jakby były prawdziwe. Takie puchate obłoczki... Ten obraz tak bardzo przypomina mi romantyczne dzieła...

— Tak, jest cudowny! Dasz wiarę, że to dzieło młodego chłopaka, który ma może trzydziestkę? Chyba jakiś Francuz. 

— Och, to musi być w takim razie wspaniały. Chciałabym go poznać... — rozmarzyła się. 

Stojący w kącie pomieszczenia, przyglądający się temu z daleka blondyn zaśmiał się. Wszystko było dokładnie tak, jak kobiety rzekły. Ann rzeczywiście patrzyła na niego z jakimś dziwnym wstydem, gdy kończył obraz, mimo że była już wtedy jego żoną. Fakt, że zdołał uchwycić ten wyraz jej oczu, napawał go ogromną dumą. 

Zaśmiał się raz jeszcze i spojrzał na Ann, która stała obok i głaskała po jasnych włoskach ich małą córeczkę. Dziewczynka, ubrana w różowiutką sukieneczkę z wielką kokardą na plecach, miała już zdecydowanie dość przesiadywania w muzeum. 

— Tatusiu, chodźmy już stąd! — zażądała. 

Adrien zachichotał na widok jej wygiętych w grymasie usteczek i wziął ją na ręce. Dziewczynka wtuliła się w pierś ojca i pozwoliła mu się ucałować w policzek. 

— Już idziemy, Lise, moje kochanie. 

W oczach dziewczynki zabłyszczały iskierki szczęścia. Przesunęła małą rączką po policzku ojca i oddała pocałunek. 

— A kiedy wrócimy do Paryża? Nudzi mi się już tutaj! 

— Nie podoba ci się Nowy Jork, Lizzy? — zapytała Ann. 

— Nie — odparła Liz z gniewem, wykrzywiając zabawnie buzię, na co jej matka wybuchła śmiechem. 

— Tatuś zabierze nas jutro na Broadway, a pojutrze do opery, a potem jeszcze do New York City Ballet na „Apolla" pana Balanchine'a, nie cieszysz się?

— Nie. — Pokręciła główką. 

— Och, ty zabawny stworku! — zaśmiała się Ann. 

Adrien również się uśmiechnął. Nie myślał nigdy, że życie rodzinne przyniesie mu tyle radości. Ślub z Ann uważał za najwspanialszy dzień w swoim życiu, a narodziny córeczki za przełom, który zmienił go nie tylko jako człowieka, ale i artystę. Był gotów na wszystko dla kobiet, które kochał. 

Spojrzał czule na Ann i pogłaskał jej spory brzuch. Nie potrafił wyrazić słowami, jak bardzo cieszył się na myśl o kolejnym potomku. Wierzył, że narodziny drugiego dziecka scementują jego więź z żoną i sprawią, że zapragnie być jeszcze lepszym człowiekiem.

— Chodź, maleństwo. — Uśmiechnął się do dziecka. — Musimy dzisiaj skończyć twój portret z mamusią. To będzie najpiękniejszy obraz w moim dorobku, bo włożę w niego najwięcej miłości. Takie dzieła są najwięcej warte.

W blasku reflektorówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz