18. lift me in the air

212 16 17
                                    

- Laleczka... - mruknął Steve, zakładając brakujące części garderoby, obecnie walające się po całej sypialni. Wymamrotał kilka nie najmilszych komentarzy w materiał koszuli. - Co go napadło?

Bucky nie był zbyt czułym typem, raczej trzymał się na odległość. Prawdziwe cuda, czyli przytulanie i obejmowanie, miał zarezerwowane dla najważniejszych dla niego osób: Rogersa, Natashy, Sama - którego równie chętnie na przywitanie walił w plecy. Słodkie przezwiska też nie były znane obcym. Steve był naprawdę szczęśliwy, gdy szatyn przychodził do niego i żądał tulenia, jakby ktoś musiał ukoić jego skołatane, poszarpane nerwy czy zwyczajnie naładować baterie z dala od bitew codziennego życia. Jego zdaniem stresu miał już wystarczająco dużo w życiu.

Ale "Laleczka"?

Bucky szedł z uśmiechem do sklepu na rogu, przygotowując się na opieprz od swojego chłopaka, gdy tylko wróci do domu. Niczego nie żałował, trzeba dodać. Może tylko tego, że ich relacja opierała się teraz w większości na kontakcie cielesnym, tym, jak ich ciała tęskniły za sobą, lecz nie za duszami. O ile łatwiej było objąć i pocałować do utraty tchu, nie zwyczajnie powiedzieć cześć.

Jak nagle świeże uczucia między nimi po przeżyciu krótkiego rozkwitu zaczęły powoli popadać w ruinę. Jak zdali sobie sprawę, że łączy ich więcej niż tylko przyjaźń, jak udało się mu wyplątać z nici wiążących gardło, gdy chciał wyznać Steve'owi, co do niego czuje, ale na szczęście wtedy i Rogers zdał sobie z tego sprawę, powiedział to pierwszy.

Wepchnął ręce w kieszenie; wciąż pogoda nie nadawała się do paradowania z krótkim rękawkiem czy w szortach, ale mógł śmiało zrezygnować z czapki i szalika, jak wszyscy dookoła.

Przydługie, ciemne włosy targane wiatrem nie miały zamiaru przestać wpadać mu do oczu, nawet gdyby je błagał. Z irytacją tylko je odgarnął, wtykając za ucho, jednak szybko wyrywały się na wolność, co kwitował niezadowolonym prychnięciem i rezygnował z jakiejkolwiek próby zaprowadzenia porządku na własnej głowie. Chłód wdzierał się pod niedopiętą kurtkę, smagał z piekielnym uporem kości, zrywał uczucie komfortu.

Od zimna wybawiły go drzwi doskonale mu znanego sklepu, do którego z ulgą wszedł. W progu zostawił za sobą całe hałdy wiatru. Zapach świeżego pieczywa wśliznął się do jego nosa, obraz kolorowych półek zaatakował tęczówki. Nie lubił wychodzić bez Steve'a, jednak tym razem czuł się zobligowany do sprawienia mu niespodzianki. Zwłaszcza że ostatnio ich relacja emocjonalnie nieco kulała, ograniczona do pocałunków i seksu. Coś między nimi zgasło, a on miał zamiar to naprawić. 

Nie znosił do niego dzwonić, choć to jego świetny przyjaciel.

Barnes westchnął, wyszedł ze sklepu natychmiast rezygnując z zakupów i wybrał numer Sama Wilsona, tym samym decydując się zburzyć jego spokój.

- Sam? Tak, cześć, mendo, mam problem. Nie, nie jak zwykle. Chodzi o Steve'a. - Jeśli użył w zdaniu jakiegokolwiek słowa określającego Rogersa, miłośnik paralotniarstwa natychmiast nadstawiał wścibskich, przysłowiowo gumowych uszu. - U ciebie. Zaraz minut jestem - rzucił i rozłączył się bez pożegnania. I tak się zaraz zobaczą, nie marnował czasu na zbędne pożegnania.

Pięć minut później wduszał nerwowo przycisk domofonu, dopóki drzwi z cichym bzykiem nie ustąpiły, a właściciel mieszkania, wciąż z irytującym gwizdem brzęczącym w uszach wciągnął go do środka.

- Buck, lepiej, żeby to była poważna sprawa - zaczął.

- Jakby nie była, to bym nie przychodził, Wilson.

- No, to siadaj i dawaj, Barnes. Mówiłeś, że chodzi o Steve'a.

Ciemnoskóry z dobrze skrywanym niepokojem zerknął na twarz przyjaciela. Na widok smutku w wypłukanych z uczuć oczach natychmiast zrzucił nieco drwiącą maskę; Samuel Wilson żartował z wielu rzeczy, osób i zjawisk, lecz gdy chodziło o jego OTP, był w stanie walczyć z całą armią uzbrojony jedynie w paralotnię.

BIFROST ON LIGHTS. avengers auOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz