Rozdział 17

4.4K 174 8
                                    

Obudziłam się o świcie, badając ręką zimne miejsce koło mnie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Will musiał już dawno wstać. Z niepokojem otworzyłam oczy i spojrzałam na puste miejsce. Kołdra leżała skotłowana w nogach łóżka więc wnioskowałam, że pewnie nie spał całą noc. Zła na siebie za to, że się nie obudziłam, wstałam cicho. Założyłam na siebie wczorajsze ubrania i wyszłam z pokoju. W całym domu panowała zupełna cisza, tak samo jak na terenie watahy. Pewnie wszyscy odsypiali wydarzenia wczorajszego dnia. Ziewnęłam głośno nadal rozespana i z zamiarem udania się do kuchni wpadłam na mężczyznę. Spojrzałam w górę nieco zdezorientowana i spotkałam niebieskie spojrzenie Ericka.

- Przepraszam Luno – powiedział nieco zmieszany.

- Nic się nie stało – odparłam z lekkim uśmiechem – Wiesz gdzie jest Will? – słysząc pytanie wyraźnie pobladł i odwrócił wzrok. Jako Luna wyczułam tłoczące się w nim emocje dlatego spojrzałam na niego z większą intensywnością.

- Z tego co wiem, poszedł do lasu patrolować teren w poszukiwaniu zbiegów, a wcześniej siedział przy siostrze.

- Ale poszedł sam?

- Nie, wziął kilku zwiadowców.

- Rozumiem, dziękuję. – gdy widziałam, że ma zamiar odejść zatrzymałam go, chwytając za ramię – Gdzie leży Molly?

- Na drugim piętrze, trzecie drzwi na lewo.

- Dziękuję – odpowiedziałam, odbierając lekki ukłon. Nadal nie mogłam przywyknąć do tej formy oddawania szacunku, ale w roli Luny zaczynałam się odnajdować. Na szczęście wiele zachowań dyktował mi instynkt.

Szybkim krokiem skierowałam się na wyższe piętro, które w zasadzie pełniło też funkcje poddasza. Miałam na uwadze to, że jestem głodna i zaniepokojona zniknięciem Willa ale musiałam sprawdzić jak wygląda stan Molly. Najciszej jak mogłam weszłam do jasnego pomieszczenia, w którym znajdowało się szerokie łóżko z drewnianym wezgłowiem oraz małym stoliczkiem nocnym. Siostra mojego partnera leżała pod grubą warstwą pierzyny, która prawie całkowicie pochłaniała jej drobne ciało. Na fotelu obok drzemała Sylvia, trzymając głowę opartą na rękach. Pewnie czuwała całą noc, nie mogąc zasnąć. Z gulą w gardle podeszłam do łóżka i spojrzałam na jasne policzki dziewczyny. Kasztanowe włosy straciły połysk a usta były spierzchnięte. Jej pierś unosiła się miarowo ale każdy oddech zajmował dużo czasu. Pogłaskałam jej policzek ręką i złożyłam na jej czole pocałunek. Nie znałyśmy się dobrze ale czułam, że wraz ze sparowaniem z Willem stała się dla mnie o wiele bliższa. Po chwili usłyszałam cichy szelest, dobiegający z pod ściany. Mama rodzeństwa patrzyła na mnie pełnym napięcia wzrokiem, zatrzymując się w zupełnym bezruchu. Nie miałam pojęcia czego musiała się spodziewać ale wydawała się szczerze zdziwiona gdy zbliżyłam się do niej i uścisnęłam jej rękę. Zgodnie popatrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Odłożyłam jej rękę z zamiarem wyjścia po czym usłyszałam jej ciche kroki za sobą. Przytrzymałam jej drzwi i razem skierowałyśmy się do kuchni. Wyczuwałam nadchodzącą rozmowę, a jej waga ciążyła mi u nóg niczym kamień. Zeszłyśmy na dół i usiadłyśmy przy stole. Kawę już ktoś zaparzył dlatego obie wlałyśmy ją sobie do kubków i przez chwile piłyśmy w milczeniu.

- Kocham ich- szepnęła schrypniętym głosem – bardziej niż cokolwiek na świecie. Zawsze musiałam troszczyć się o nich sama, mój... mój mąż zmarł podczas ataku wrogiej watahy. Molly miała wtedy trzy lata. – popatrzyła na mnie a ja milczałam, słuchając – Wiem, co musiałaś o mnie pomyśleć. Wiem, że jestem dosyć trudna, mam wiele wad ale moje dzieci są dla mnie wszystkim. Dlatego wiem co musiałaś przeżywać przez ostatnie tygodnie i współczuje ci z całego serca. Mam świadomość, że moje słowa niczego nie zmienią ale mam nadzieję, że twoja wewnętrzna siła uczyni z ciebie doskonałą Lunę, którą ja w tobie widzę. Will był inny niż reszta mojej rodziny, wszystko odziedziczył po ojcu. Jest bardo wrażliwy dlatego starałam się go przygotować do roli, którą miał pełnić..

- Zabierając mu miłość – przerwałam jej szybko z narastającym gniewem – odebrała mu pani wiarę we własne uczucia. Tego nie robi się dla czyjegoś dobra. To jest wynik krótkowzroczności i tego, że chciała Pani z niego zrobić siebie.

- Być może tak, tak! – wykrzyknęła – Ale to był mój obowiązek. Musiał wiedzieć jakie jest życie i przygotować się na jego okrucieństwo.

- Czy Pani siebie słyszy? Z zresztą – odwróciłam od niej wzrok i westchnęłam cicho – to i tak teraz nie ma znaczenia. To ja jestem Luną tego stada i będzie ono funkcjonowało na moich warunkach. – posłałam jej twarde, w moim mniemaniu, spojrzenie i wstałam. – Toleruję Panią tylko ze względu na Molly i Willa ale nie pozwolę aby zatruwała Pani naturalne uczucia sfory. Jeśli nie jest Pani w stanie tego uszanować i się dostosować, myślę że nie będę mogła tego tolerować.

Po tych słowach wstałam i wyszłam na dwór. Poranne powietrze było rześkie przez co mogłam odrobinę ochłonąć. Ta kobieta wręcz niemożliwie mnie irytowała ale starałam się to ignorować. Musiałam się skupić na pełnieniu mojej roli. Z tym postanowieniem skierowałam się do drzwi lecznicy. Weszłam do środka, a moim oczom ukazał się zaskakujący widok. Większość samców siedziała o własnych siłach i mieli na tyle sił by wstać i skłonić przede mną głowy. Pomimo to zostałam i starannie pomagałam Vincowi w roznoszeniu wody oraz zakładaniu opatrunków. Pracowałam w takim skupieniu, że nie zauważyłam iż słońce już dawno zaszło a większość kobiet posyła swoim partnerom przepraszające spojrzenia gdy udawały się na spoczynek. Z roztargnieniem odgarnęłam wpadające do oczu włosy i spojrzałam w zatroskane i karcące oczy lekarza.

- Luno powinnaś odpocząć. I tak zbyt dużo czasu tu zmarnowałaś.

- Chyba rzeczywiście odrobinę straciłam poczucie czasu.- przyznałam i pożegnawszy się wyszłam. Gdy tylko wyszłam moje myśli momentalnie powróciły do Willa. Od razu poczułam zdenerwowanie i pognałam w kierunku domu.

Moje kroki zdawały się być jedynym źródłem dźwięku dlatego ogarnęło mnie zdenerwowanie. Od dawna nie przebywałam w tak cichym miejscu. Co jakiś czas słychać było śpiew ptaków lub szum targanych wiatrem gałęzi. Z zastanowieniem przejechałam spojrzeniem po domach. Było za cicho. W tym momencie czułam się jak bohater westernu, który na środku wyludnionego miasta czeka w ciszy na pojedynek. Nagle usłyszałam cichy szmer. Mogłabym przysiąc, że gdyby nie mój wyczulony słuch, nigdy bym go nie usłyszała. Niepewnie skierowałam się w tamtą stronę. W głowie przemknęły mi najgorsze scenariusze niewielu horrorów, które widziałam dlatego moje plecy po chwili spłynęły potem. Przeklęłam w myślach własną głupotę, upominając się i stawiając do pionu. Weszłam między drzewa zachowując najwyższe skupienie. Ostrożnie stawiałam kroki jednocześnie nasłuchując odgłosów prawdopodobnego zagrożenia. Stanęłam pod wysokim świerkiem czekając na rozwój wydarzeń. Z rosnącą irytacją odwróciłam się z zamiarem powrotu ale wtedy usłyszałam szelest. Zanim zdążyłam się odwrócić, od tyłu złapały mnie silne ręce, niewątpliwie jakiegoś faceta w dodatku wilka. Wyczułam obecność jeszcze jednego osobnika, który zapewne miał pomóc w obezwładnieniu mnie. Wiedziałam, że teraz jestem zdana na siebie. Ale oni nie wiedzieli z kim mieli do czynienia. 

WilkOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz