Kolejne dni minęły wspaniale. Wśród letniego podmuchu wiatru, ciepłego powietrza, długich dni, krótkich nocy, pięknego wschodu i zachodu słońca spędziłam z Maćkiem niezapomniane dni. Odrobiliśmy wszystko to, czego brakowało nam w szpitalu. Leżenia całymi godzinami na ciepłym, a niekiedy ziemnym piachu, długich nocnych spacerów, przyglądania się gwiazdom, które błyszczały i oświetlały nam drogę w ciemnym lesie. Wstawania o 4.30 i obserwowania wschodów słońca, trzymania w dłoniach zimnych ogni, chociaż nie było jeszcze sylwestra i przyglądania się jak powoli gasną w oczach. Nasza miłość rozwijała się z dnia na dzień, chociaż obydwoje wiedzieliśmy, że będzie musiała zgasnąć szybko, jak te ognie, które paliły się, a już po sekundzie znikały i wokół było ciemno. Nie było już nic. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale nie chcieliśmy o tym myśleć. Do mojego powrotu do domu zostały jeszcze niecałe trzy tygodnie. Mieliśmy w planach tak wiele rzeczy, do zrobienia, ale baliśmy się, że nie zdążymy. Takie myśli przychodziły na szczęście tylko w chwilach słabości. Będąc razem żyliśmy chwilą, cieszyliśmy się sobą nawzajem, wiedząc, że kiedyś tego zabraknie. Tego obawiałam się najbardziej, kładąc się w nocy lub nad ranem do łóżka. Wtedy myślało się najwięcej, bo był to czas, kiedy w głowie siedziało wszystko co dobre i złe. Tuż przed snem, który pomagał mi odpocząć nadchodził moment, w którym łzy cisnęły mi się do oczu, miałam ochotę płakać, ale przede wszystkim nie chciałam o tym wszystkim myśleć.
Maćkowi poprawił się humor, był radosny, w pełni sił, nie przejmował się już tym, co tak bardzo trapiło go parę dni temu. Nie wiedziałam co to było, nie chciałam się jednak zastanawiać. Wymyśliliśmy, że dzisiejszej nocy wypuścimy w niebo lampion. Upamiętniającego naszą miłość i wszystko to, co do tej pory się wydarzyło. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek był wtedy na plaży. Wymknęłam się z domu o 2 w nocy, spotykając się z chłopakiem, na plaży, obok domu. Na lampionie zapisaliśmy nasze imiona i wszystko to co nas łączyło, ale też dzieliło. Wszystkie te sytuację, które przeżyliśmy razem. Odpaliliśmy go, po czym kiedy się nagrzał sam wyrwał się do góry, w niebo. Widok był przepiękny, wprost cudowny. Mały punkt, delikatnie oświetlający niebo, z każdą sekundą oddalający się coraz bardziej. Poleciał w głąb morza, chociaż byłam pewna, że odleci w przeciwną stronę. Usiedliśmy na ziemi, cały czas wpatrzeni w ten jeden punkt, który zaczął słabnąć, coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zgasł. Przez moment widać było jak opada, po chwili zniknął w ciemnościach.
- Jak myślisz... - zaczął chłopak, mówiąc ciszej niż szeptem – gdzie spadnie?
- Zapewne w morzu. Nie ma za wiele możliwości.
- Tak, wiem. Ale... daleko od brzegu?
- Może... nie mam pojęcia.
- Już wiem! - krzyknął
- Co takiego? - moje bębenki w uszach ogłuchły. Wokół nas było tak przejmująco cicho, że nawet najmniejszy krzyk, był jak wrzask.
- Ten lampion... wiem kiedy dopłynie do brzegu.
- Kiedy? - pytałam
- W nasz ostatni dzień. 31 sierpnia, kiedy będziesz musiała wrócić do Warszawy.
- A jeżeli nie będę musiała wracać? - zażartowałam
- Wtedy też dopłynie. Będzie symbolizował dzień, w którym musieliśmy się rozstać, ale tak się nie stało. Będzie symbolizował przeznaczenie.
To co powiedział Maciek było... magiczne. Czułam się wyjątkowo, kiedy to mówił. Jego słowa były wyszukane, idealnie dobrane i w piękny sposób wypowiedziane. Bo nikt nie wiedział, czy los nas ponownie nie połączy i pozwoli na bycie razem, aż do końca. Jedyna miłość i przeznaczenie, to słowa, w które chciałam wierzyć. Próbowałam, starałam się i marzyłam, żeby się spełniły. Wiedziałam, że odpowiedź przyniesie czas, pozostawało mi tylko czekać.
CZYTASZ
Inaczej
Teen Fiction"Leżenia całymi godzinami na ciepłym, a niekiedy ziemnym piachu, długich nocnych spacerów, przyglądania się gwiazdom, które błyszczały i oświetlały nam drogę w ciemnym lesie. Wstawania o 4.30 i obserwowania wschodów słońca, trzymania w dłoniach zimn...