Taką kiedyś ukuto tradycję, że każden jeden cny obywatel zmierzający Ulicą Sióstr Miłosierdzia, zawżdy wspiera symbolicznym najmniej gestem biedaków w klęczkach pod ścianami błagających o jałmużnę. Był wśród nich mały vulirondu w łachmanach, rzekłbyś rudy lisek podobny do człeka, którego urok szczególną litość wzbudzał, a on nie korzystał z tego przymiotu nad wyraz, tylko z grzecznością prosił, jak nakazywała niepisana zasada Ulicy Sióstr Miłosierdzia. Szedł tamtędy także pan wielki, strojny w jedwabie, złotem obwieszony i z pierścieniem piękności większej niż lisię kiedykolwiek widziało. Biedne, nie zwróciło uwagi, że starsi unikają owego człowieka. Podeszło ze swoim postrzępiony kapelusikiem i do niego.
- Czy zacny pan wspomoże? – zapytało uprzejmie, łagodnie łapiąc za rękaw tamtego.
Twarz pana wnet wykrzywił grymas zniesmaczenia i poczerwieniała z gniewu, niczym zwiastun wybuchu. Wyrwał brutalnie rękę i na tym nie spoczął, tylko zadał cios z całych sił. Cisza wnet zapanowała na ulicy, gdy mały vulirondu upadł na bruk. Zszokowany poczuł płynącą po pyszczku stróżkę krwi.
- Zejdź mi z drogi, cuchnący półzwierzu! Widzisz ten pierścień na mym palcu? Zakarbuj sobie w swój mały móżdżek, że to znak, iż jam tu jest ponad wszystkim ludem, a tyś nic niewartym, podłym robakiem! Znaj swoje miejsce! – grzmiał bogacz, wymachując swym pierścieniem.
Naraz ruszył naprzód, nieomal tratując malca i z lubością depcząc ogon lisięcia, które aż zaskowyczało z bólu. Usiadło ze łzami w oczach na bruku, ogon swój troskliwie obejmując.
- Niech nie płacze – usłyszało i chwilę później silne ręce podniosły je z troską.
Też był vulirondu, ale o futrze czarnym jak noc i jak żaden inny półzwierz w mieście w stroju niewiele tylko gorszym od szat wielkiego pana.
- Niech nie wierzy w słowa cierpiącego na nadmiar głupca. Jest wiele wart. Lorko tego nie zostawi – oznajmił on twardo, ruszając w ślad za bogaczem.
- Ale cny panie, to nic... - chciał go zatrzymać malec, bo wszakże nie pierwszy raz został tak potraktowany, ale nie zdążył. Tamten jakby rozpłynął się w powietrzu.
Dziecko od razu wzrokiem wytropiło wielkiego pana. Szedł dumnie, a wszyscy biedacy schodzili mu z drogi i nawet mniej majętni trzymali się z dala, tak kipiał odrzucającą pychą i arogancją. Posiadacz czarnej kity mignął tuż przy nim. Jakby musnął go, niczym powiew wiatru i znowu zniknął w tłumie. Pan na chwilę stanął, rozejrzał się i poszedł dalej zdezorientowany, ale lisek zauważył brak czegoś lśniącego na jego palcu. Młody wzrok dalej gorączkowo wodził po ulicy, ale bez rezultatu. Jednak gdy się obrócił, aż podskoczył ze zdumienia ze zjeżoną sierścią. Czarny vulirondu zaśmiał się, po czym ujął dłonie lisięcia.
- Jest wiele wart. Lorko mu to mówi – zapewnił w swej dziwnej manierze i puścił ręce dziecka.
Ono ze zdumieniem odkryło, że trzyma pierścień wielkiego pana, w całej jego lśniącej złotem i gwieździstym brylantem okazałości. Każden kto poznał ów pierścień, udawał iż niczego nie dostrzega. Za złamanie zasad Ulicy Sióstr Miłosierdzia też się płaci.
A czarny vulirondu? Zniknął już gdzieś w tłumie.
CZYTASZ
Inktober 2019 pisarsko
FantastikW tym miesiącu co roku odbywa się swoiste wyzwanie dla artystów pod nazwą Inktober. Polega ono na tym, by każdego dnia października stworzyć rysunek wedle wskazanego temat. Jednakże, ja nie jestem artystą, a skromnym, amatorskim pisarzem. Wciąż jedn...