ROK I: Rozdział 2

444 38 223
                                    

— Jesteś pojebany!

Marcin zaśmiał się głośno i ja też się zaśmiałem. Patrzyłem, jak brunet robi dwa kroki do przodu i co najmniej trzy do tyłu, a potem zatacza się, nadal cały wesoły, i ląduje na swoim tyłku.

Była niedziela wieczór, w sumie prawie poniedziałek, a ja siedziałem na jakimś polu, ponieważ już poddałem się z nędznymi próbami utrzymania równowagi. Byłem narąbany jak szpadel, bez grama troski, nawet tam daleko z tyłu głowy. Ale czy obchodziło mnie to w tym momencie? Marcin, ten piątkowy uczeń i złoty chłopiec, ulubieniec wszystkich; siedział tutaj razem ze mną i śmiał się pełną gębą, nie przejmując się absolutnie żadną rzeczą.

Zadzwonił do mnie tak, jak zwykle — mam chwilkę wolnego czasu, może wyskoczymy gdzieś na spacer? Lubiłem z nim spacerować. Zawsze wynajdywał jakieś skryte miejsca, które każdorazowo przede mną odkrywał wraz z jakąś cząsteczką siebie. On nigdy nie mówił niczego wprost: zawsze były jakieś szyfry i delikatne nawiązania do tematu, z czego ja musiałem wysupłać cel jego wypowiedzi. Mimo wszystko wychodziło mi to dosyć zręcznie. Czasami nie musiałem nic mówić, czasami wystarczyło, że przeszliśmy te parędziesiąt kilometrów, a on gadał i gadał, czasami milczał, a ja uśmiechałem się i on też potem się uśmiechał, bo oboje wiedzieliśmy, że niektóre rzeczy nie potrzebowały innej reakcji albo dodatkowego komentarza.

Pokłóciłem się z rodzicami. No i co z tego, stary, co z tego? Stało się, to już było i nic już z tym nie zrobisz. Nie umiesz na matematykę? Zawsze to mówiłeś. Ale ty nawet nie potrzebowałeś nic umieć; miałeś łeb jak sklep i wystarczyło, żebyś skupił się na minutę. W przeciwieństwie do mnie...

Co miałem jednak rozumieć przez to, kiedy podszedłeś pod mój dom i powiedziałeś, że tylko skoczymy do sklepu, a potem kazałeś mi wybierać: czysta czy smakowa? I jeszcze to „kogo ja oszukuję, nie będziemy pić tego kolorowego gówna", zanim poprosiłeś o litr żubrówki. Po tobie akurat spodziewałbym się czegoś w rodzaju zero siedem Belvedere, ale widać momentami nadal snułem o tobie mylne wyobrażenie tego snobistycznego, rozpuszczonego gówniaka.

I o co dalej chodziło z tą łąką, co, Marcin? Wcześniej tutaj nie byliśmy, a ty zaciągnąłeś mnie na jakąś polanę i wspięliśmy się razem na tę górkę, która teraz wydawała się cholernie złym pomysłem, zwłaszcza po wypiciu znacznej ilości zawartości szklanej butelki. Ale muszę przyznać, fajnie było tak tutaj leżeć z tobą i szukać na niebie dużego wozu, który dziwnym trafem przemieszczał się dla nas w tamtym momencie szalenie szybko, tak jak reszta gwiazd; cały świat dosłownie wirował, a ja tylko raz co raz przenosiłem wzrok na twoją twarz, żeby upewnić się, że jestem tutaj i to naprawdę się dzieje.

Czy myślałem o tym, że zaraz poniedziałek, a ja MUSZĘ być w szkole, nadal narąbany albo na totalnym kacu? Myślałem. Ale czy obchodziło mnie to? Ani trochę.

Może alkohol znieczulał nie tylko fizycznie; psychicznie jakoś też wszystko było bardziej znośne po wypiciu kilku kolejek albo może raczej kilkudziesięciu pociągnięciach z gwintu. Po co w ogóle były nam kieliszki w tym momencie? Tylko psułyby atmosferę.

Nawet zapomniałem, że normalnie nie wytrzymałbym bez jakiegoś soku czy chociaż coca-coli do zabicia tego paskudnego smaku. Oh, jak bardzo nie miało to teraz znaczenia.

— M-ma... Maarcinnn — wydukałem i zaśmiałem się. Nawet nie wiem, czemu było mi tak zabawnie, ale miałem ochotę śmiać się i śmiać, pokazać całemu światu, jaki jestem wesoły i jak dobrze się bawiłem.

— Nooo? — wymruczał i obrócił się w moją stronę, mrużąc oczy i marszcząc nos.

Widziałem, jak szczerzy się pod nosem i oblizuje wargi. Hola, kolego, nie mów mi, że chcesz brnąc w to dalej?, pomyślałem, patrząc się na resztę wódki, znajdującą się w butelce. Nie, to już na pewno nie był dobry pomysł.

...dlaczego?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz