ROK II: Rozdział 14

191 19 62
                                    

Byłem pijany. Dobrze, nawet bardzo dobrze. Marcin był pijany. To już niedobrze. Nawet bardzo niedobrze.

Oczywiście, że zapierałem się rękoma i nogami, kiedy ten namówił mnie na niewinne piwo w plenerze, które szybciutko przerodziło się w pół litra czystej. Żubrówki — podobno tańsza lepiej klepie. Nie wnikałem. Był to w końcu tak dobrze znany nam już scenariusz, że nie mogłem spodziewać się niczego innego.

Pogoda wyjątkowo nas w tym roku rozpieszczała, chociaż Marcin krzyczał, że lada moment lodowiec roztopi się i zaleje nam te głupie łby. Nie rozumiałem, czemu się tak o to martwił, w końcu, jak wiadomo — nasze puste głowy będą unosić się na powierzchni, więc chyba nie było powodów do niepokoju?

A było tak przyjemnie! Twarze smagane przez ostatnie promienie dzisiejszego słońca i chociaż do lata daleko, na zewnątrz szybko zapadał zmrok, to nie gniewałem się zbytnio; wszystko było okraszone ciepłym światłem latarni ulicznych i miało w tym jakiś swój urok. W głowie szumiało mi delikatnie, co w połączeniu ze zgiełkiem miasta w tle, dawało naprawdę miły efekt.

Siedzieliśmy na placu zabaw, bez grama troski o to, że przyłapanie nas na piciu w tak newralgicznym miejscu, skończyłoby się srogim mandatem. To tylko nielegalne, jeśli cię złapią, no nie? A tutaj było tak fajnie, było gdzie usiąść, nie robiliśmy zbyt dużo hałasu, więc dlaczego by nie?

No, uznajmy, że byliśmy grzeczni; jak ostatni wariaci lataliśmy, bawiąc się w berka, rzucając w siebie garściami piachu podkradniętymi z piaskownicy i o ile ja miałbym spore opory w rzucaniu tak na niego, zważając głównie na koszty jego rzeczy — kto w ogóle idzie pić w terem, odziany w płaszcz za kilka stów? — tak kiedy on to zaczął, oddawałem dzielnie ataki, nie martwiąc się o stan naszych ubrań dłużej niż było to potrzebne. Zjeżdżaliśmy po krętych zjeżdżalniach, na których moja dupa prawie się zaklinowała. Oczywiście, że Marcin pokonał je bezproblemowo, pokazując mi jeszcze przy tym język.

Huśtawki nigdy w życiu nie byłyby w stanie mi się znudzić. To latanie w górę i w dół było tak odprężające i o wiele bardziej do mnie przemawiało właśnie to szybowanie, aniżeli humorki Marcina, zmieniające się częściej niż zdążyłbym mrugnąć okiem.

Powiedziałem mu o wszystkim; to znaczy o całym zajściu u Emila. Naturalnie, że on już o tym wiedział i jasne, że bardziej namieszałem niż pomogłem, ale byłem tak bardzo zdziwiony, kiedy nawet nie zdenerwował się na mnie, a jedynie uśmiechnął lekko, co prawda smutno, ale nadal uśmiechał się i powiedział, że to w porządku i bardzo docenia sam fakt, że w ogóle próbowałem.

Również uśmiechałem się, słuchając go. Szybko pociągnąłem go ze sobą na karuzelę, co było średnią decyzją, zważając na ilość wypitych przez nas trunków i to, jak bardzo świat wirował wokół mnie, kiedy stałem w miarę prosto. Ale było tak przyjemnie!

Wiatr we włosach, dość ciepłe powietrze. Procenty rozgrzewające moje ciało. Twoje ciało coraz bliżej mojego. Wszystko migotało, zamieniało się w kolorowe plamki, by zaraz stanąć i zatrzymać się na tych dwóch szczególnych.

Jego oczy zdawały się być iście czarne o tej godzinie. Czasami śmiałem się, że wyglądał jak jakiś demon, kiedy źrenice zrównywały się kolorem z tęczówkami, ale w sumie to tak bardzo do niego nie pasowało. Marcin? To było mój aniołeczek. Numer dwa. Albo jeden.

Widziałem te delikatne zmarszczki w kącikach jego oczu, kiedy szczerzył się, patrząc na mnie i ja też to robiłem, bo wiedziałem, że byłem powodem, dla którego się tak cieszył.

W końcu — czy było coś piękniejszego od tego, kiedy twój najlepszy przyjaciel od razu uśmiechał się na twój widok? I uśmiech ten długo jeszcze nie schodził z jego twarzy, na samo wspomnienie o twojej osobie?

...dlaczego?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz