Tony szedł korytarzem szpitala marynarki wojennej w Haslar nieopodal Portsmouth. Gorzka szpitalna woń wypełniała mu nozdrza, przywodząc na myśl coś tłustego i lepkiego w odcieniu ohydnie połyskującej szarości. Od czasu do czasu korytarzem włóczyli się pacjenci w identycznych granatowych piżamach.
Nawet w czasie pokoju szpital nie narzekał na brak pacjentów: sprowadzano tu marynarzy poszkodowanych podczas codziennych prac na okręcie albo tych, którzy przywlekli choroby z dalekich rejsów. Gdzieś w osiemnastowiecznych murach krył się nawet oddział psychiatryczny. Teraz wszystkie jednostki Haslar miały pełne ręce roboty. Znalazłszy się przed szpitalem, Tony był świadkiem przywiezienia grupy rannych z uszkodzonego miną okrętu. Nieszczęśnicy sprawiali bardzo przygnębiające wrażenie.
Dłużej wzrok Scoldinga zawieszał się na szaroniebieskich czepkach i białych fartuchach pielęgniarek. Dłuższy pobyt na morzu skutkował nabyciem niedżentelmeńskiego nawyku oglądania się za niemal wszystkimi kobietami, jakie się spotykało na swojej drodze. Tony próbował z tym walczyć, ale mimo wszystko odnosił nieodparte wrażenie, że wszystkie one widzą, jak bardzo on próbuje nie patrzeć, więc traktują go jak natręta. Zazdrościł Dunmore'owi, który najwyraźniej nie miał takich problemów.
Z jakichś powodów kapitan spodziewał się zastać Henry'ego Vincenta w małej, wąskiej separatce, podobnej rozmiarami i umeblowaniem do kabin oficerskich na HMS „Evelyn". Przeżył więc spore rozczarowanie, gdy obserwator okazał się przebywać w sali z czterema innymi oficerami, którzy właśnie prowadzili hałaśliwą rozmowę. Jednym był Szkot mówiący z tak silnym highlanderskim akcentem, jakby się wygłupiał.
Łóżko Henry'ego stało na końcu, przy samym oknie. Metalowy zagłówek pomalowany na biało, szarawa pościel, prosta szafka nocna. Vincent wyglądał na bladego i nieco wychudłego, choć ostatni raz widzieli się dopiero przed paru tygodniami. Na widok Tony'ego wyraźnie się ucieszył.
– Czołem, panie kapitanie – powiedział.
– No, jak się miewasz?
– Jak widać, żyję – przyznał Vincent. – Tylko strasznie boli mnie ramię.
– Jak to? – zdziwił się Tony. – W ramię nie byłeś ranny.
Obserwator podciągnął się nieco na poduszkach.
– Trochę się zdrzemnąłem. To wprost nie do wiary, ile czasu przesypiam w tym szpitalu. Odespałem chyba wszystkie nocne wachty od wiosny. Zresztą, co tu niby innego jest do roboty? Książek nie mam, fletu nie mam... Tym razem przysnąłem tak mocno, że kilka godzin leżałem na własnym ramieniu. No i ścierpło mi trochę, co tu dużo mówić.
– Pielęgniarki nic nie zauważyły?
– Zapracowane – westchnął Vincent. – Czasem wydaje mi się, że zupełnie mnie ignorują.
Scolding przysunął sobie krzesło i usiadł po kawaleryjsku, oparciem do przodu.
– Kobiety cię ignorują? To mi się wydaje mało prawdopodobne.
– Och, dowódco, bardzo proszę! – zawstydził się Henry.
– Swoją drogą, mam coś dla ciebie – oznajmił Tony, kładąc na szafce brązową papierową torbę, którą dotąd trzymał pod pachą. – Szarlotka, jeszcze ciepła.
– Doskonale! – uradował się Vincent, gdy jego dłonie zaszeleściły po papierze kryjącym jabłkowe wnętrzności ciasta. – Myślałem, że skisnę, za przeproszeniem, na tym szpitalnym wikcie.
– Tak okropnie karmią?
– Jedzenie jeszcze do przyjęcia, chociaż zwykle dostaję zimne, bo leżę na samym końcu sali. Za to o piciu szkoda gadać. Herbata ohydna, a alkoholu nie dają. Uwierz mi, ja się na tym znam. To, co w tym budynku uchodzi za herbatę, u nas na Cejlonie nie godziłoby się nawet dla kóz. Czasem myślę, że ranienie przeżyłem, ale ten piekielny dekokt mnie wykończy.
CZYTASZ
Tony Rule The Waves
Historische RomaneU progu wojny światowej Tony Scolding, oficer lotnictwa morskiego, poznaje pannę, która może się stać miłością jego życia. Henry, syn plantatora, ucieka z dżungli do marynarki, licząc, że nawet wojna okaże się lepsza niż to, co go czeka w domu. Kul...