Rozdział 5. Pożegnanie narzeczonych

31 4 6
                                    


Państwo Vincentowie nie byli szczególnie zachwyceni decyzją Henry'ego. Zwłaszcza ojciec wolałby mieć go na oku, aby we właściwym momencie wdrożyć do prac przedsiębiorstwa. Mimo to zaczęli chwalić się wobec sąsiadów i znajomych, że syn ich jedzie do Europy walczyć za króla i ojczyznę.

Przed odjazdem Henry założył starannie odprasowany mundur, w tropikalnym słońcu tak olśniewający bielą, że zdawał się sam emitować światło. Nad bagażem nie namyślał się długo. Ruby Vincent chciała przygotować dla syna cały kufer, lecz przekonał ją po dłuższych negocjacjach, że Royal Navy zadba o jego utrzymanie, więc jedna walizka wystarczy. Wśród nielicznych zabranych przedmiotów znalazł się krótki bambusowy flet poprzeczny. Henry grywał na nim od kilku lat, zazwyczaj dla ptaków i drzew, bo nie sądził, aby rodzina miała docenić jego talent, ale muzyka była dla niego jedną z kilku dróg ucieczki od monotonnego żywota na plantacji.

Przez kilka ostatnich dni młody midszypmen wyobrażał sobie, że wyruszy rankiem na stację z tubylczym stangretem, zostawi mu bryczkę i samotnie odjedzie w nieznane. Matka zaczęła jednak kategorycznie nalegać, aby jedyny syn pozwolił jej się odprowadzić. Ponieważ zaś Charles Vincent miał w mieście interesy do załatwienia, oboje zabrali się do Kolombo razem z Henrym. Czyżby sądzili, że znalazłszy się na miejscu, mógłby od razu popaść w wir rozpusty? Cóż, tego jednego dnia przyszło mu znów odegrać rolę, którą mu wyznaczono.

Henry siedział przy oknie, patrząc z melancholią na oddalające się znajome wzgórza i soczystą zieleń lasów. Zaczynały go podgryzać wątpliwości. Pozostawiał rzeczywistość czasem jednostajną, lecz znaną, dla ekscytującej, ale... niebezpiecznej? Może i tak, ale przynajmniej wyrwie się z prowincji, zobaczy kawałek świata, zanim na dobre przykują go do biurka i każą prowadzić interesy.

– Pamiętaj, Henry, żeby zachowywać się poważnie, nie przynieść nam wstydu – powiedziała matka, siedząc naprzeciwko. – I uważaj, żebyś się nie przeziębił. W Europie bywa dużo chłodniej niż w naszych górach, przy pierwszej okazji kup sobie jakieś ciepłe okrycie.

– Dobrze, proszę mamy – odpowiedział uprzejmie Vincent, choć wydawało mu się, że w marynarce powinni mu wydać odpowiednią odzież na zimną pogodę.

Kolombo, perła Oceanu Indyjskiego! Pasażerowie wszelkiego autoramentu zatrzymywali się tu w podróży z jednego końca Imperium Brytyjskiego na drugi, a nawet jeszcze dalej, hen tam gdzieś do Jokohamy czy Nowej Zelandii. Jedni płynęli do Kalkuty, Bombaju albo Madrasu, drudzy do Malakki, Singapuru i Hongkongu, a jeszcze inni kierowali się ku zachodowi, na Suez, Aden i Kapsztad. Henry zaś przyjechał z głębi wyspy, żeby po południu wejść na pokład i odpłynąć do Anglii.

Po przybyciu do miasta pozostawało jeszcze kilka godzin do zbiórki. Vincentowie poszli na obiad do restauracji. Przy posiłku Charles Vincent udzielił synowi ostatniego przed podróżą pouczenia, żeby pamiętał o swoich obowiązkach wobec rodziny. Następnie udali się na spacer w stronę morza, a po drodze matka kupiła w kwiaciarni bukiet jasnoróżowych, fioletowo nakrapianych orchidei. Jeden kwiat wetknęła za wstążkę kapelusza, resztę kazała nieść służącemu.

Przechodzili u stóp starego fortu, gdy Henry dostrzegł nieopodal znajomą sylwetkę. Tym razem odziana była w jasny błękit. Jej twarz krył głęboki cień, po pierwsze od szerokiego kapelusza, po drugie od parasolki. Nie, oczy go nie myliły: do Kolombo przybyła we własnej osobie Josephine. Serce od razu zabiło mu szybciej, ale nie z namiętności, prędzej z niepokoju.

Narzeczona Henry'ego nie była sama. Towarzyszyła jej oczywiście matka w przewiewnej kremowej sukni. Obie przywitały młodego Vincenta z pełną rezerwy uprzejmością. Kiedy wręczył narzeczonej bukiet, Josephine uśmiechnęła się bez przekonania, samymi ustami.

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz