Rozdział 64. Noc w Portsmouth

4 0 0
                                    

Rozległ się nosowy ryk pokładowej syreny. Nabrzeże rosło w oczach, zbliżało się coraz bardziej do burty statku. Na pokładzie zapanowało poruszenie, gdy żołnierze zaczęli gotować się do wyjścia.

– Miło znów zobaczyć dom, nie uważa pan, poruczniku? – zapytał wąsaty kapitan pułku piechoty Northamptonshire.

Henry Vincent skinął głową i wstał od okna, żeby wyjść z kajuty na pokład. Miał na sobie mundur khaki, jaki powszechnie noszono w Dunkierce. Tylko czarny otok czapki i galony na rękawach odróżniały go na pierwszy rzut oka od oficera armii. Za bagaż służyła mu niewielka walizka.

Opuszczono trap. Żołnierze w dwurzędowej kolumnie zaczęli nieco zmęczonym, lecz nienagannie równym krokiem schodzić na ląd. Uginali się pod ciężarem plecaków, karabinów, ekwipunku i okopowych przeżyć. Maszerowali wzdłuż frontu stojącej w karnym szeregu kompanii świeżych rekrutów, którzy czekali na załadunek, pełni jeszcze energii i entuzjazmu, nie w pełni świadomi tego, co ich czeka we Flandrii.

Vincent wyszedł inną drogą, po trapie dla oficerów. Faktycznie, czuł się, jakby wracał do domu. Rzadko odwiedzał Portsmouth, ale za każdym razem wywoził stąd nadzwyczajne wspomnienia. Nie poczuje jednak w pełni, że to jego miejsce, dopóki nie poczuje na sobie ciepła rąk Lindy.

– Czy mogę prosić o dokumenty, panie poruczniku? – zapytał żandarm w czapce z czerwonym pokrowcem.

– Chwileczkę. – Henry wyciągnął z kieszeni dokumenty, w tym skierowanie na urlop i zezwolenie na podróż.

Żandarm przez chwilę przyglądał się papierom.

– W porządku, panie poruczniku. Życzę miłego wypoczynku – odpowiedział, salutując.

Natychmiast odszedł na bok, aby dla odmiany przetrzepać jakiegoś kaprala, a Vincent ruszył przed siebie.

Słońce zachodziło, niebo od strony Gosport zrobiło się czerwone, przypominając wielu pasażerom o krwi, jaka lała się na drugim brzegu kanału. Henry wyjechał z Dunkierki wcześnie rano, pociągiem do Calais. Po kilku godzinach udało mu się wsiąść na statek transportowy do Portsmouth. Z bazy miałby rzut kamieniem do Dover, ale czekałaby go wtedy jeszcze jazda koleją przez całe wybrzeże południowej Anglii, więc skorzystał z okazji i wybrał połączenie dłuższe, ale za to bezpośrednie. W rezultacie, kiedy w końcu znalazł się w mieście, dzień już się kończył.

Szedł przez Portsmouth i nie mógł opanować własnego serca. Zaraz się dowie, czemu Linda tak długo nie odpowiadała na listy. Na pewno wszystko sobie wyjaśnią i tej nocy ich uczucie rozkwitnie raz jeszcze. Nie może być inaczej, Linda jest bez cienia wątpliwości miłością jego życia i wielokrotnie mówiła, że jej na nim zależy.

Dotarł pod właściwy adres, wszedł do bramy i wspiął się na drugie piętro. Zapukał do drzwi. Odpowiedzi nie było, więc otworzył kluczem.

W środku zastał ciemność. Henry szybko się zorientował, że panny Dryden nie ma w mieszkaniu. Pewnie poszła na próbę, szykowała się do przedstawienia albo załatwiała inne sprawy. Przed paroma dniami zapowiedział swój przyjazd listownie, ale widocznie poczta nie zdążyła dostarczyć.

Kazała mu się czuć jak w domu. Powiesił czapkę i kurtkę w przedpokoju. Po chwili jednak stwierdził, że wieczór przyniósł ze sobą chłód. Napalił w piecu, potem pod kuchnią, nastawił wodę na herbatę i usiadł na kanapie. Podróżne zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. Przymknął powieki, rozluźnił się.

W pewnym momencie ujrzał Lindę w koronkowej koszuli nocnej. Jej promienny uśmiech gwiazdy rozświetlał wszystko wokół. Wyciągnęła ku niemu ręce. Czuł już stopniowo wszystko, co powinien: żar bijący od jej odsłoniętych ramion, wirującą w głowie rozkosz, jaką dawał smak jej warg, smukły, umięśniony brzuch śpiewaczki pod palcami...

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz