Na dworze deszcz lał nieprzerwanie od kilku godzin, a w salonie dwaj mężczyźni siedzieli po przeciwnych stronach stolika. Gospodarz miał czarne, nieco siwiejące wąsy i jasny garnitur. Gość, kościsty mężczyzna o siwej bródce i rzadkich włosach związanych w kok, ubrany był w długi kaftan z wzorzystego pomarańczowego jedwabiu.
Jeden z najbardziej znaczących plantatorów herbaty w regionie, sięgnął po butelkę i uzupełnił kieliszek rozmówcy, potem własny. Siwobrody skinął głową i pociągnął łyka.
– Doskonała whisky – pochwalił. – Szkoda, że większość mojego ludu nie może sobie pozwolić na takie napoje. I nic nie wskazuje, żeby miało się to wkrótce zmienić.
– Żyjemy w ciężkich czasach, panie Madurathna – powiedział Charles Vincent. – Wszystkich nas dotykają wojenne wyrzeczenia.
– Drogi panie Vincent – uśmiechnął się syngaleski vidane. – Ani ja, ani pan nie widzieliśmy żadnych obcych wojsk, a jednak powołuje się pan na wojnę, żeby potrącić moim ludziom siedem centów z dniówki?
– Płace wszędzie spadają, ludzie zaciskają pasa.
Madurathna zważył w dłoni kandyzowane mango.
– Może i jestem dzikusem, ale nie na tyle, żeby, na przykład, nie zapytać, jakie są stawki u innych plantatorów.
– To może powinien pan pójść do nich – zirytował się Vincent. – Zawsze mogę sprowadzić Tamilki z północy.
– Bardzo dobrze. Musi je pan przywieźć pociągiem, zorganizować zakwaterowanie. Na pewno pan wtedy zaoszczędzi? Oczywiście nie mogę tego panu zabronić, ale nie mogę też zabronić moim ziomkom, żeby pokazywali, co o tym sądzą.
Charles Vincent zaniemówił na taką bezczelność. Starzec straszył go strajkiem! Już zeszłej wiosny Syngalezi pokazali, co potrafią – kiedy zaczęli bić Maurów, a władze musiały wprowadzić stan wyjątkowy. Muzułmańscy kupcy i pośrednicy uciekali przed Syngalezami, a syngalescy robotnicy – przed wojskiem i policją. Popołudniami z oddali słychać było strzały. Madurathna, miejscowy naczelnik, zdołał przemówić ludziom ze swoich wiosek do rozsądku i w najbliższej okolicy panował względny spokój, nie licząc paru drobnych incydentów. Kilkutygodniowy paraliż siły roboczej dał się jednak Vincentowi we znaki. A teraz sędziwy wódz dawał dyskretnie do zrozumienia, że w razie czego kłopoty mogą przyjść i na jego plantację.
Pokazywanie emocji nie było dobre w interesach. Vincent leniwym ruchem sięgnął po cygaro.
– W każdej sprawie można dojść do porozumienia – powiedział. – Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, posłał pan nawet syna do tej samej szkoły co ja.
Vidane pokiwał głową i uśmiechnął się oszczędnie. Plantator zaczynał mięknąć. Madurathna był już gotów na wysłuchanie jego propozycji, kiedy jego uwagę zwróciło jakieś zamieszanie w przedpokoju. Starzec z irytacją spojrzał w stronę drzwi. Wtem otworzyły się z trzaskiem i do salonu wpadła europejska pannica, cała czerwona na twarzy. Miała na sobie całkiem przemoczony płaszcz, a ze złożonej parasolki ciekła na dywan jednostajna struga wody. Za nowo przybyłą nieśmiało drobiła ciemnoskóra dziewczyna w stroju służącej.
– Mam już dość! – krzyknęła panna z gniewem. – Niech mi pan odda narzeczonego!
– Co to ma znaczyć? – oburzył się Madurathna.
– Przepraszam bardzo, ale to narzeczona Henry'ego – wyjaśnił Charles Vincent, za wszelką cenę starając się nie okazywać zdumienia.
– Pan ma chyba trudności z oddzielaniem interesów od życia prywatnego – stwierdził urażony vidane. – Wydaje się panu, że to Indie? Tu się szanuje rdzennych mieszkańców! I kim jest ta dzikuska?
CZYTASZ
Tony Rule The Waves
Ficção HistóricaU progu wojny światowej Tony Scolding, oficer lotnictwa morskiego, poznaje pannę, która może się stać miłością jego życia. Henry, syn plantatora, ucieka z dżungli do marynarki, licząc, że nawet wojna okaże się lepsza niż to, co go czeka w domu. Kul...