Rozdział 70. O przemawianiu do rozumu

7 0 0
                                    

Na dworze deszcz lał nieprzerwanie od kilku godzin, a w salonie dwaj mężczyźni siedzieli po przeciwnych stronach stolika. Gospodarz miał czarne, nieco siwiejące wąsy i jasny garnitur. Gość, kościsty mężczyzna o siwej bródce i rzadkich włosach związanych w kok, ubrany był w długi kaftan z wzorzystego pomarańczowego jedwabiu.

Jeden z najbardziej znaczących plantatorów herbaty w regionie, sięgnął po butelkę i uzupełnił kieliszek rozmówcy, potem własny. Siwobrody skinął głową i pociągnął łyka.

– Doskonała whisky – pochwalił. – Szkoda, że większość mojego ludu nie może sobie pozwolić na takie napoje. I nic nie wskazuje, żeby miało się to wkrótce zmienić.

– Żyjemy w ciężkich czasach, panie Madurathna – powiedział Charles Vincent. – Wszystkich nas dotykają wojenne wyrzeczenia.

– Drogi panie Vincent – uśmiechnął się syngaleski vidane. – Ani ja, ani pan nie widzieliśmy żadnych obcych wojsk, a jednak powołuje się pan na wojnę, żeby potrącić moim ludziom siedem centów z dniówki?

– Płace wszędzie spadają, ludzie zaciskają pasa.

Madurathna zważył w dłoni kandyzowane mango.

– Może i jestem dzikusem, ale nie na tyle, żeby, na przykład, nie zapytać, jakie są stawki u innych plantatorów.

– To może powinien pan pójść do nich – zirytował się Vincent. – Zawsze mogę sprowadzić Tamilki z północy.

– Bardzo dobrze. Musi je pan przywieźć pociągiem, zorganizować zakwaterowanie. Na pewno pan wtedy zaoszczędzi? Oczywiście nie mogę tego panu zabronić, ale nie mogę też zabronić moim ziomkom, żeby pokazywali, co o tym sądzą.

Charles Vincent zaniemówił na taką bezczelność. Starzec straszył go strajkiem! Już zeszłej wiosny Syngalezi pokazali, co potrafią – kiedy zaczęli bić Maurów, a władze musiały wprowadzić stan wyjątkowy. Muzułmańscy kupcy i pośrednicy uciekali przed Syngalezami, a syngalescy robotnicy – przed wojskiem i policją. Popołudniami z oddali słychać było strzały. Madurathna, miejscowy naczelnik, zdołał przemówić ludziom ze swoich wiosek do rozsądku i w najbliższej okolicy panował względny spokój, nie licząc paru drobnych incydentów. Kilkutygodniowy paraliż siły roboczej dał się jednak Vincentowi we znaki. A teraz sędziwy wódz dawał dyskretnie do zrozumienia, że w razie czego kłopoty mogą przyjść i na jego plantację.

Pokazywanie emocji nie było dobre w interesach. Vincent leniwym ruchem sięgnął po cygaro.

– W każdej sprawie można dojść do porozumienia – powiedział. – Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, posłał pan nawet syna do tej samej szkoły co ja.

Vidane pokiwał głową i uśmiechnął się oszczędnie. Plantator zaczynał mięknąć. Madurathna był już gotów na wysłuchanie jego propozycji, kiedy jego uwagę zwróciło jakieś zamieszanie w przedpokoju. Starzec z irytacją spojrzał w stronę drzwi. Wtem otworzyły się z trzaskiem i do salonu wpadła europejska pannica, cała czerwona na twarzy. Miała na sobie całkiem przemoczony płaszcz, a ze złożonej parasolki ciekła na dywan jednostajna struga wody. Za nowo przybyłą nieśmiało drobiła ciemnoskóra dziewczyna w stroju służącej.

– Mam już dość! – krzyknęła panna z gniewem. – Niech mi pan odda narzeczonego!

– Co to ma znaczyć? – oburzył się Madurathna.

Przepraszam bardzo, ale to narzeczona Henry'ego – wyjaśnił Charles Vincent, za wszelką cenę starając się nie okazywać zdumienia.

– Pan ma chyba trudności z oddzielaniem interesów od życia prywatnego – stwierdził urażony vidane.Wydaje się panu, że to Indie? Tu się szanuje rdzennych mieszkańców! I kim jest ta dzikuska?

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz