Prolog

144 8 2
                                    

Luty 1917

Zapadł wieczór. Londyn nigdy nie zasypiał – jak przystało na stolicę imperium, nad którym nie zachodziło słońce – ale na spokojnej ulicy gdzieś w Kensington panował już spokój. Większość mieszkańców spała albo próbowała zasnąć, niektórzy przemykali do domów otuleni nadzieją, że uda im się przeżyć najbliższą noc.

W jednym z mieszkań trwała wystawna kolacja. W oknach ciągle jeszcze paliły się światła, a mijający budynek przechodnie słyszeli dyskretny szmer rozmów i pobrzękiwanie sztućców.

Drzwi domu otworzyły się, wypuszczając w chłodny wieczór dwóch mężczyzn. Jednym z nich był młody blondyn w granatowym fraku. Drugi, wąsaty, w trzyczęściowym garniturze, mógł mieć z dziesięć lat więcej.

– Muszę zażyć świeżego powietrza – powiedział ten we fraku. Uniósł rękę, aby poluzować kołnierz. W świetle z okna na jego mankiecie błysnęły złote galony oficera Royal Navy.

Nieco chwiejnym krokiem wyszedł na środek ulicy. Stanął, obrócił się dookoła, rzucił okiem po okolicznych domach. Drugi z mężczyzn wpatrywał się w oficera ze skupieniem.

– Hm... panie kapitanie, mam nadzieję, że nie jest pan rozczarowany wizytą w naszym domu?

Oficer spojrzał na niego rozkojarzony.

– Nie, skąd – odpowiedział. – Jestem zaszczycony, jednak... nie powinienem był pić tyle whisky. Szkoda, że nie wypiłem mniej. Gdybym tylko nie wypił jej aż tyle...

– Spokojnie, panie kapitanie – wąsacz rozpoznał u oficera pierwsze objawy melancholii alkoholowej. – Tylko spokojnie. Należy się panu odpoczynek.

We wzroku kapitana lśnił dziwny ni to smutek, ni to zmęczenie – coś, co mówiło, że nadmiar alkoholu szumiącego w głowie nie był dla niego jedynym problemem ani nawet największym. Ciekawe, czym on się tak przej...

Ciszę wieczornej ulicy przerwał huk eksplozji. Dosłownie kilka domów dalej na ulicę posypał się gruz, a w ciemne niebo buchnął ogień.

– Do ciężkiego krwawego diabła! – warknął wąsaty. – Znowu?

Wybuchła panika. Z płonącego domu zaczęli wybiegać przerażeni mieszkańcy. Sąsiedzi też wypadali na ulicę, aby pomagać, ratować albo się po prostu gapić. Gdzieś z mroku przybiegł policjant i wykrzykiwał komendy, próbując zapanować nad sytuacją.

Wtem łuna pożaru wydobyła z mroku TO. Olbrzymi, wrzecionowaty kształt niemieckiego sterowca, niosącego śmierć dla Londynu, górował na nocnym niebie niczym monstrualny fallus nastający na dziewiczą cześć Albionu.

Oficer we fraku spojrzał w górę. Jego wargi zadrżały, jakby wykluwało się z nich przekleństwo, a twarz stała się symptomatem bezradności. Wyciągnął z zanadrza rewolwer systemu Webley i zataczając się na bruku, wycelował w zeppelina. Po ulicy poniosły się trzaski wystrzałów, potęgując panikę tłumu. Z domu, gdzie trwała kolacja, wybiegł dobrze zbudowany mężczyzna w kraciastej marynarce.

– Co pan wyprawia, panie kapitanie?! – zawołał, chwytając oficera za ramię. Ten jednak wyrwał mu się i strzelał dalej. Widział tylko sterowiec. Nie zwracał uwagi ani na płonący w sąsiedztwie dom, ani na krzyki londyńczyków, ani na policjanta, który coś do niego wołał, ale czuł się nieco zagubiony w konfrontacji z członkiem sił zbrojnych.

W oddali gruchnęła kolejna bomba. Tymczasem oficerowi skończyła się amunicja. Wydawało się, że to koniec, że już mu przeszło, ale mieszanka alkoholu, poczucia bezradności i czegoś siedzącego jeszcze głębiej jeszcze bardziej go rozgrzała. Popatrzył chwilę na otaczających go ludzi, a potem złamał rewolwer, sięgnął do kieszeni i wyciągnął garść nabojów. Ręce mu drżały, kilka sztuk amunicji wyślizgnęło się i zabrzęczało na bruku. Nie zwrócił uwagi, obchodziło go wyłącznie to, żeby odmawiającymi posłuszeństwa dłońmi naładować rewolwer. Po dłuższej chwili zamknął broń z powrotem. Ci, którzy go otaczali, rozbiegli się w popłochu, nie wiedząc, co zrobi.

– Idź do diabła, ty szwabski wacuchu! – ryknął oficer i znowu zaczął strzelać w kierunku najeźdźcy.

Nastąpił potężny, głuchy huk. Śmiercionośne cygaro, zawieszone setki jardów w górze, rozerwało się w kuli ognia. Ulicą przeleciał nagły chrzęst, gdy kawałek dalej o nawierzchnię wyrżnęła urwana z liny gondola obserwacyjna,. Jeżeli nawet ktoś z załogi przeżył, jego los i tak był nie do pozazdroszczenia.

Kapitan marynarki Anthony Scolding rzucił rewolwer na ziemię. W jednej chwili uszły z niego wszystkie siły. Osunął się i tylko wąsaty towarzysz powstrzymał go przed kontaktem z brukiem. Z ust oficera wydobył się stłumiony szloch, który utonął w odgłosach paniki i pożaru.

Zeppelina trafiło działo przeciwlotnicze umieszczone na dachu jednego z domów, ale ludzie zgromadzeni na ulicy i wyglądający przez okna widzieli to, co widzieli. Nic dziwnego, że następnego dnia jedna z lokalnych gazet napisała na pierwszej stronie:

„DAWID I GOLIAT. Bohaterski oficer marynarki zestrzelił sterowiec z rewolweru".

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz