Rozdział 42. Gość z Londynu

5 0 0
                                    


            Minęło półtora tygodnia. Położenie lotników kwaterujących kątem w Devonport nie zmieniło się zbytnio, mimo to kondycja niektórych zaczęła się poprawiać. Dunmore wciąż robił z siebie rycerza smętnego oblicza, widać było jednak, że z każdym dniem coraz więcej w tym romantycznej pozy, a coraz mniej autentycznego cierpienia. Przynajmniej dopóki ktoś w jego obecności nie wspomniał Matthewsa, bo wówczas nastrój Northumbryjczyka znów walił się do głębokiej, ciemnej studni.

Kapitan Scolding wracał do siebie nieco wolniej. Stopniowo, nie bez trudu przekonywał sam siebie, że nie stał się bezużyteczny ani nie utracił sensu życia. Musiało jednak minąć trochę czasu, nim dał się przekonać własnej argumentacji. Któregoś dnia przyszło mu do głowy, że być może po prostu nie powinien zmagać się z tym samotnie. Henry Vincent chętnie udzieliłby mu wsparcia, Tony jednak nie chciał wrzucać mu na barki własnego duchowego kowadła. Byli najlepszymi przyjaciółmi, ale wiązał ich też stosunek służbowy, Scolding zaś uważał, że to dowódca winien wspierać podwładnych i świecić przykładem, zamiast oczekiwać, że pomogą mu rozwiązać prywatne problemy. Tak więc gdyby Henry wyciągnął do niego dłoń, zawsze był gotów ją przyjąć, ale sam się do niego o pomoc nie zwracał.

Coraz bliższa perspektywa spotkania z Emily radowała Tony'ego mniej, niż się spodziewał. Martwił się, czy w obecności dziewczyny nadal będzie umiał odczuwać radość i czy jej samej nie przyczyni dodatkowych zgryzot. Czy w ogóle jest w stanie kochać ją wystarczająco? A może okaże się, że po tak wielu miesiącach nie mają już ze sobą nic wspólnego? Co prawda przez cały czas korespondowali na tyle regularnie, na ile pozwalała ciągła tułaczka po Śródziemnomorzu, nie ulegało jednak wątpliwości, że Emily wkłada w listy znacznie więcej uczucia i zaangażowania. Na myśl o uroczej pannie, jej wrażliwych oczach i subtelnych dłoniach, w duszy kapitana wschodziło co prawda słońce, nie był to jednak lipcowy rydwan Heliosa zalewający swym złocistym blaskiem całą ziemię, lecz blada, bezsilna tarcza przezierająca zza chmur w listopadzie. Mimo wszystko było to jednak jakieś słońce i jakaś nadzieja.

We środę gruchnęła wieść, że bazę ma wizytować wysokiej rangi urzędnik Admiralicji z samego Londynu. Komendant niezwłocznie zarządził przegląd, aby zademonstrować dygnitarzowi, że dba o wzorowy porządek. Oficerowie przypinali odznaczenia, mechanicy wyjmowali z bakist paradne mundury, ściągano pranie ze sznurków.

Tony od samego rana był podenerwowany. Przyszło mu do głowy, że wizyta grubej ryby stanowi doskonałą okazję, by coś wreszcie zmienić, zainterweniować i wywalczyć przeniesienie eskadry do bazy lotniczej z prawdziwego zdarzenia. Kiedy jednak zaczął się zastanawiać, kiedy i w jaki sposób przedstawić sprawę urzędnikowi, chwycił go stres tak silny, że prawie bolesny. W rezultacie kapitan nie tylko nie doszedł do żadnych konkretnych wniosków, ale w dodatku przy goleniu zadrżała mu ręka i zaciął się w policzek.

I to jeszcze nie koniec. Kiedy wrócił z porannego obchodu, okazało się, że paczka amunicji do rewolweru, którą trzymał na biurku, zniknęła bez śladu. Przed kilkoma dniami pobrał ją z magazynu, chciał schować do szuflady, ale kiedy się zorientował, jaki ma tam bałagan, zdecydował, że najpierw posprząta. Na postanowieniu jednak się skończyło i naboje pozostały tymczasowo we wnęce z lewej strony biurka. Zakrył je tylko jakimiś papierami, żeby nie kusiły. Tej środy postanowił w końcu zepchnąć paczkę na samo dno szuflady, wszystko jedno jak, ale przeszedł go dreszcz: nabojów nie było. Na wszelki wypadek sprawdził w szufladzie, sprawdził w prawej wnęce i wszędzie, gdzie tylko mogłyby się znaleźć. Bez skutku, zaczął więc gorączkowo szukać także i w miejscach, gdzie według żadnego prawdopodobieństwa paczki być nie mogło. I rzeczywiście, nie było. Niesłychane! Diabeł ogonem przykrył.

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz