Rozdział 39. Kurs na wschód

8 1 0
                                    

Z daleka pustynny brzeg wyglądał na bezludny i opustoszały jak w pierwszym dniu stworzenia. Z nieco bliższej odległości wyglądał zupełnie tak samo. Porozrzucane tu i ówdzie skały, jak szczerbate zęby padłego lewiatana, zatopione w piasku. Ani żywej duszy wokoło. Cóż, chyba przyjdzie trochę poczekać, pomyślał kapitan Scolding. Tym razem nie zabrał obserwatora ani nawet kaemu, więc musiał zachowywać szczególną ostrożność.

Oddał wolant, schodząc do lądowania. Po chwili pływaki zetknęły się z falami, gdy short sadowił się na powierzchni morza równolegle do linii brzegowej. Tony wyrównał ogon, zmniejszył obroty i powoli, z prędkością wystarczającą ledwie do przezwyciężenia przyboju, wpłynął na płyciznę, wykonując skręt ku plaży.

W jednej chwili spoglądał na pusty brzeg, potem rzucił okiem na przyrządy, by stwierdzić, że wskazówka prędkościomierza spada do zera, a kiedy znów podniósł wzrok, spośród skał wyroiły się nagle uzbrojone sylwetki. Tony odruchowo szarpnął się w tył, uderzając plecami o oparcie siedzenia. A to dopiero „szczególna ostrożność", daj spokój – skrytykował się w myśli.

Ludzie z kefijami na twarzach podbiegli, z rzadka wymieniając się jakimiś okrzykami, otoczyli samolot półkolem. Czterej, podkasawszy opończe, weszli do wody, ustawili się za goleniami pływaków i wepchnęli shorta na piasek z wprawą nie gorszą niż mechanicy.

Scolding podniósł się z fotela i potoczył wzrokiem po ludziach pustyni. Szybko odnalazł znajomą rudą brodę.

– Czołem, panie kapitanie! – krzyknął brodaty, napotkawszy jego spojrzenie.

– Czołem, Macpherson – odpowiedział Tony i wyskoczył z kokpitu.

Arabowie patrzyli na niego z zaciekawieniem. Niektórzy jeszcze nie przyzwyczaili się do widoku samolotów i ludzi, którzy nimi podróżowali, choć nie był to dla nich pierwszy raz. Kapitan zsunął gogle na czoło, rozpiął kurtkę, w której na pustynnym brzegu zaczęło mu być gorąco, i podszedł do rudobrodego.

– Amunicja pod kadłubem, a medyczne w tylnym kokpicie – wyjaśnił.

– Tak jest, panie kapitanie – odparł małomówny Szkot.

Krzyknął po arabsku do tych, którzy wyciągnęli hydroplan na ląd. Bojownicy ostrożnie zaczęli odczepiać pakunek przytwierdzony do zaczepu, gdzie zwykle podwieszano bomby. Z grupy pozostałych wyłonił się mężczyzna z czymś w rodzaju noszy i dołączył do tamtych, by przetransportować zapas amunicji strzeleckiej w suche miejsce.

Tony sięgnął do kieszeni, wyjął upchnięte przed startem cztery paczki woodbine'ów.

– Przesyłka na specjalne zamówienie – powiedział, wręczając papierosy Macphersonowi.

– Dziękuję, panie kapitanie – odparł tamten i zasalutował do kefii. – Abu Asifa chce z panem porozmawiać.

Tajemniczy dowódca pustynnego oddziału rezydował w małym namiocie przytulonym do jednej ze skał. Namiot był nie tylko zasłonięty od strony brzegu, ale w dodatku zamaskowany: niejednolicie ufarbowany na kolor khaki oraz pokryty błotem i żwirem. Z odległości kilkudziesięciu jardów można było go po prostu nie zauważyć. Scolding podejrzewał, że dalej w głębi lądu, na wydmach, znajduje się więcej takich schronień, choć nawet z powietrza ich nie widział.

W namiocie Abu Asifa siedział w kucki przed metalową misą wypełnioną czymś, co wyglądało jak potrawka z mięsa i fasoli. Odziany był tak samo jak wtedy, gdy Tony zobaczył go po raz pierwszy, w dżelebę założoną na polowy mundur. Nie miał tylko chusty na głowie, dzięki czemu dało się zobaczyć, że jest całkiem łysy.

Salam, effendi – przywitał się Scolding.

Salam, kapitanie. Miło pana widzieć w dobrym zdrowiu. Jak się czuje porucznik Vincent?

Tony Rule The WavesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz