1

4.5K 295 167
                                    

Jedni upijali się szczęściem, a ja alkoholem. Kochałem się w tym darze i całowałem za każdym razem, gdy moje wargi pociągały kolejny łyk z butelki. Ile ich było już nie liczyłem, jak wiele ich jeszcze pragnąłem – nikt tego nie wiedział. W samotnym kącie, w trakcie przerwy cieszyłem się jedną kochanką, porzucając na chwilę drugą. Tą pozostawioną w samotności była lutnia – piękna, błyszcząca, o dźwiękach słodkich i hipnotyzujących. Mętnym spojrzeniem przyglądałem się obecnym na dworze. Grałem na jakiejś uroczystości, ale zapomniałem jej znaczenia. W końcu czymże były wszelkie zabawy doczesne, kiedy czekały miejsca lepsze. Wystarczyło raz jeszcze zanurzyć się w rozkoszy i zapomnieć o wszystkim co było, jest i nigdy nie będzie. Z uśmiechem spojrzałem na moją uroczę kochankę. Gdzieś z tyłu głowy słyszałem jej śmiech. Kpiła sobie z głupca, ale miłowałem ją, więc nie miałem o to pretensji. Każdy kto kochał stawał się błaznem.

- Bardzie! – zakrzyknął do mnie jakiś gruby, niezbyt urodziwy magnat trzymający złoty kielich w prawej ręce, a w lewej kawał mięsa – Zagraj coś skocznego!

Wszystkie oczy skierowały się w moją stronę. Jak musiałem dla nich wyglądać? Chciałbym poznać ich myśli, nawet jeśliby stanowiły bolesne rozczarowanie. Lekko chwiejnie wstałem na nogi i zmieniłem swoją kochankę na tę drugą. Ach, jak była piękna. Czułem podniecenie mogąc uderzyć w jej struny. Zabrzmiały niczym szczęście, miłość, nadzieja, a w moich oczach stanęły łzy. Skłoniłem się przed równie pijanym co ja tłumem. Wiedziałem czego pragnęli, więc to im podarowałem. Wielcy zawsze lubili bawić się przy chłopskich przyśpiewkach. Była to dla nich egzotyka. Łaknęli jej zasmakować podobnie jak ciał tych, których nienawidzili. Człowiek właśnie tym był. Bytem pełnym sprzeczności. Potrafił gardzić i pożądać w tym samym momencie, tej samej rzeczy.

Mój głos niósł się echem. Nie był tak stabilny jak na początku uczty, ale nikomu już to nie przeszkadzało. Każdy chciał się tylko bawić! Nieważne, że za bramami umierali potrzebujący. Nieistotne, że teraz jakieś dziecko umierało, bo matka nie miała wystarczającej liczby monet na lekarstwa. Dla nas liczyły się tylko uciechy, a niech reszta świata wygasa. Powoli, w domach bez ciepła, w rodzinach bez miłości. Niech wszystko ginie, bo nic niewarte świnie teraz się bawią, ucztują, piją...kradną życia innych, by podtrzymać swoje. Nie byłem inny od tych, którym służyłem, więc dalej z nimi tańczyłem, śpiewałem. Światła wirowały, dźwięki stawały się coraz bardziej wyraźne, aż w końcu wszystko zamarło. Mój wzrok trafił na oczy – inne niż te, które do tej pory napotkałem.

Reszta towarzyszącego mi zespołu dalej grała, pary wirowały w tańcu, biesiadnicy przekrzykiwali się w rozmowie. Wszyscy żyli, a ja zamarłem. Zgubiłem się gdzieś pomiędzy złotymi tęczówkami, a białymi włosami. Wiedziałem kim był ten człowiek, ale nie miałem przyjemności spotkać go osobiście. O jego brutalności krążyły legendy, a o wyczynach pieśni. Stał wsparty o kolumnę i wpatrywał się we mnie, jakby nikogo poza mną nie było. Co on tu robił? Czemu znienawidzony wiedźmin został zaproszony na taką ucztę? Chciałem poznać odpowiedzi na te pytania. Moje nogi wyprzedziły myśli i dążyły ku niemu. Gdzieś po drodze zgubiłem swą lutnię. Z pustymi rękoma, drżąc od nadmiaru emocji, szedłem w jego stronę. Gdy stanąłem przed nim – milczał.

- Ty jesteś Geralt z Rivii? – uśmiechnąłem się pijacko układając dłoń na biodrze, by w jakiś sposób zachować równowagę.

- Hm – mruknął niskim, wibrującym głosem.

- Niezbyt rozmowny – roześmiałem się, ale widząc jego zmarszczone brwi, trochę przygasłem – Jestem Jaskier. Bard nad bardów! Poeta umiłowany przez samą boginię sztuki!

- Wiem.

- O! – otworzyłem szczerzej oczy – Nie spodziewałem się, że wiedźmini interesują się artystami.

Miecz i Lutnia (Geralt x Jaskier)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz