Major Andrzej Brzozowski nie był pewien czy aby na pewno dobrze zrozumiał słowa, które wypowiedziała zapłakana staruszka. Zmarszczył brwi i przyjrzał się babuleńce, której srebrne włosy otulone były kwiecistą chustą. Jej twarz była zaorana zmarszczkami. Ich ogrom na czole sprawił, że zaczerwienione od płaczu oczy staruszki były ledwo widoczne.
— Kozy? — zapytał chcąc upewnić się czy odpowiednie słowa dotarły do jego uszu.
— Kozy, panie majorze! — zaszlochała kobieta wycierając nos zmarnowaną materiałową chusteczką. Dowódca spojrzał na swoich żołnierzy a widząc ich rozbawione miny, posłał im mordercze spojenie.
— Gdzie one teraz są? — dopytywał.
— Chodźta panowie, ja wom pokażę.
Bez dyskusji ruszyli Za babuleńką, która w zaskakująco szybkim tempie poruszała się po dość pagórkowatym terenie. Stanęli na szczycie niewielkiego wzniesienia i ich oczom ukazało się ogromne pole położone na kilku wzgórzach. Po całym terenie panoszyły się kozy. Nie przejmując się wcale rozpaczliwymi nawoływaniami właścicielki, w spokoju żuły trawę. Partyzanci spojrzeli po sobie starając się ukryć rozbawienie.
— Chyba komuś się coś pomyliło, nie jestem żadnym psem pasterskim — mruknął Michał.
— Sierżancie, czasem trzeba być wielofunkcyjnym — skomentował Bolek. Wszyscy żołnierze wybuchli śmiechem a Krasoń tylko zacisnął zęby.
— Dobra, bierzemy się do roboty zanim w las wejdą bo wtedy to ich nawet nie znajdziemy — powiedział Brzoza ruszając w dół wzgórza.
Pozostali uczynili podobnie. Żołnierze migiem rozproszyli się po polu podążając niewielkimi grupkami w pojedyncze kozie zbiorowiska. Wszyscy podeszli do tego z lekkim przymrużeniem oka, bowiem czym mogło być dla nich zagonienie stada w porównaniu z walką na śmierć i życie. Prędko okazało się jednak, że zadanie to wcale to najprostszych nie należało. Owe kozy, gdy tylko przyuważyły, że zbliża się do nich kilku dość rosłych mężczyzn, prędko czmychały w bok. Zagonić się wcale nie dawały, nie bały się żołnierzy. Jedynie w obawie przed złapaniem uskakiwąły gdy ktokolwiek znalazł się w niebezpiecznej odległości od nich. A robiły to z tak niespodziewaną zwinnością, że nim którykolwiek z partyzantów zdążył mrugnąć, zwierzę już znajdowało się za nim.
Czas mijał a kozy wciąż pogrywały sobie z biednymi żołnierzami. Nic dobrego nie wyszło z całego przedstawienia. Wszyscy partyzanci po pewnym czasie byli bowiem zdyszani tak, jakby dopiero co przebiegli maraton. Kozy tym czasem zdawały się ani trochę nie zmęczone. W dalszym ciągu też nie przejmowały się nawoływaniami właścicielki. Nadal więc w spokoju żuły trawę co chwila odskakując trochę by broń Boże nie dać się złapać.
– Nie da rady — wysapał Piorun opierając się na ramieniu Szerszenia, który też już ledwo mógł łapać oddech.
— Trzeba je sposobem — odparł ciemnowłosy chłopak odgarniając z czoła poprzylepiane kosmyki.
— Mam pomysł! — ożywił się nagle Piorun. Wszyscy żołnierze spojrzeli na niego niechętnie — Musimy iść tak jakby murem... od tyłu. Nie będą miały gdzie uciec i pobiegną w stronę zagrody.
— Młody mądrze gada — skwitował Puchacz.
— Patrzcie go a niby taki mieszczuch — parsknął ktoś inny.
Partyzanci postanowili pójść za radą młodego żołnierza. Skrajem pola cofnęli się więc na sam jego koniec a tam stanęli po całej długości formując owy "mur". Kozy od razu zaniepokoiły się i zbiły w ciaśniejszą grupę. Mężczyźni ruszyli. Szli powoli, dokładnie obserwując poczynania zwierząt. Pomysł Pioruna okazał się nader skuteczny, bowiem gdy tylko znaleźli się mniej więcej w połowie pola, kozy ruszyły pędem na szczyt wzgórza. Stamtąd do zagrody było już naprawdę blisko.