William zmusił się do zjedzenia posiłku. Mimo że nie miał apetytu, a każdy kęs stawał mu w gardle. Siedział przy stole długo, jednak dawało to efekty. Zjadł więcej niż poprzedniego dnia. Niemal połowa talerza była pusta. Chciał mieć siły. Potrzebował ich. Dziś planował opuścić swoją klatkę.Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się na zewnątrz. Nie liczył oczywiście czasu spędzonego na tarasie. To nadal była część klatki. Tam mógł tylko patrzeć. To była udawana wolność. Wpędzała go ona w jeszcze gorszy nastrój, gdyż była niczym w porównaniu do tej prawdziwej. Chciał poczuć woń polnych kwiatów. Położyć się na miękkiej trawie i wsłuchać się w pieśń morza. Tego pragnął. I zamierzał po to sięgnąć.
Podziękował służbie za przygotowanie obiadu. Wstąpił nawet do kuchni, by pochwalić kucharkę. Jej jedzenie zawsze mu smakowało. Żałował, że z powodu choroby nie mógł już rozkoszować się jej daniami.
Rankiem udało mu się uprosić Edwarda, by wybrał się z nim na wycieczkę. Krótką, ale z dala od miasteczka. Doktor pozwolił mu wychodzić na zewnątrz, więc mężczyzna nie miał już tak naprawdę żadnej wymówki. Poza tym dzień był dość ładny. Dla spokoju założył, jednak lekki płaszcz. Tak by nie prowokować wywodów na temat niepotrzebnego ryzykowania własnego zdrowia.
Najpierw pożegnał się z wszystkimi. Ze starym kamerdynerem. Ze służkami i służącymi. Nawet z panią O'Kelly. W końcu poszedł po Edwarda do jego pokoju. Oczywiście mężczyzna próbował namówić młodszego do zostania w domu, ten jednak nie dał za wygraną. Dał mężczyźnie do zrozumienia, że nie zmieni zdania, po czym ku zgrozie służby naprawdę wyszli na zewnątrz.
Przeszli przez miasteczko mijając wielu jego mieszkańców. Niektórych William znał z widzenia. Wkrótce opuścili Dover i ruszyli wąską dróżką w stronę wzgórz. Pieli się coraz wyżej i wyżej. William szybko opadł z sił. Jego towarzysz namawiał go do powrotu, ten jednak był uparty. Po krótkiej przerwie szli dalej. Potrzebował jeszcze kilku takich przerw. W końcu jednak dotarli na miejsce.
Brunet opadł na ziemię i odetchnął głęboko. Dłońmi przesunął po zielonej trawie. Zerwał jedną z setek stokrotek rosnących wokół.
- Dlaczego musieliśmy udać się tak daleko? Mijaliśmy bardziej... przyjazne miejsca.
- Przychodziłem tu, gdy byłem dzieckiem. Wymykałem się z posiadłości. Nudziłem się tam. Bawiłem się tu nawet z innymi dziećmi. Z pospólstwa. Matka mi tego zabraniała. Według niej nie powinienem był się z nimi spoufalać.
- Miała rację. Mogli zrobić paniczowi krzywdę.
- A jednak to jedno z moich ulubionych wspomnień. Biegaliśmy i walczyliśmy na miecze.
- Na miecze?
- Tak... Na miecze. Z patyków, które znaleźliśmy. Zawsze przegrywałem. Byłem za wątły. Jednak byłem najodważniejszy. Widzisz to urwisko? To najbardziej wysunięte. Kiedyś założyliśmy się, kto podejdzie najbliżej. Tylko ja odważyłem się podejść do samej krawędzi i spojrzeć w dół.
- To było niebezpieczne... i nieodpowiedzialne.
- I niesamowite. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest... stać na krańcu świata. Nigdy wcześniej i później nie czułem się taki... wolny. Wiatr, morze, skały poniżej... Pomyślałem sobie wtedy, że jestem taki malutki... Taki nieznaczący. Rozumiesz, co mam na myśli? Nawet moje problemy stały się takie małe. W Londynie nie poczujesz czegoś takiego. Tam jesteś jak mrówka w mrowisku. Jedna z miliona. Także nieznacząca... ale jednocześnie związana.
- Znów czytałeś przed snem?
- Być może... Jednak musisz przyznać Edwardzie. Nasze największe miasta są niczym, w porównaniu do tego, co stworzyła przyroda.
![](https://img.wattpad.com/cover/209913585-288-k741562.jpg)
CZYTASZ
Złamane Obietnice [BxB]
ParanormalLiam zawsze kochał gotyckie powieści... nigdy nie spodziewał się, że jego życie zacznie przypominać jedną z nich. Opuścił głośny Londyn, by zamieszkać ze swoimi krewnymi w dużej, rodzinnej posiadłości, oddalonej od zgiełku miast. Nie mógł nazwać jej...