„Every day, every hour, turn the pain into power.”
Evelyn's POV
Ciężkie chmury zwisały nad miastem od samego rana, wprowadzając człowieka w stan melancholii, senności i stanu bierności, w którym nie miał ochoty nic robić. Mocno sypiący śnieg tańczył pod wpływem wiatru, czasem opadając na szybę wielkiego okna. Malował śnieżnobiałe wzory, osiadał na barierkach i kompletnie utrudniał widoczność. Zamieć sprawiała, że czubki wysokich wieżowców stanowiły jedynie ciemniejszy zarys na kredowym tle. Odnosiło się wrażenie, że całe Toronto pogrążyło się w zimowym śnie. Niedźwiedzie – to mi przychodziło na myśl, kiedy o tym myślałam.
Aura idealnie wpasowywała się w mój nastrój, który odbiegał od dobrego, ale nie był też tragiczny. Stwierdziłabym, że znajdowałam się pomiędzy tym wszystkim, próbując nie przechylić szali na żadną ze stron. Cóż innego mogłam oczekiwać, gdy w grę wchodził dzień, który miał przejść do mojej historii jako dzień pogrążenia Daniela Malinowskiego? Mimo iż miałam dwadzieścia – prawie dwadzieścia jeden lat – nie potrafiłam przezwyciężyć tego panicznego strachu przed chłopakiem, który pojawiał się głęboko w mojej głowie, ale był na tyle silny, że go odczuwałam. Nie wpływał na mnie jakoś mocno, ale cholernie irytowało.
O dziwo, byłam spokojna. Nie panikowałam do tego stopnia, że nie mogłam złapać oddechu. Nie biegałam po mieszkaniu Shawna, krzycząc wniebogłosy, wołając o pomstę. Nie chodziłam w tę i z powrotem, mamrocząc pod nosem bliżej nieokreślone słowa, wyrywając sobie włosy z głowy. Moje ciało się nie trzęsło. Panowałam nad każdym niekontrolowanym odruchem rąk czy nóg, które chciały jakoś wyrwać się spod mojego panowania. Nie rzucałam wiązankami wszystkich znanych mi przekleństw, wyklinając swoje marne życie. I nie skuliłam się w łóżku z kołdrą naciągniętą na głowę, by w spokoju łkać w poduszkę, która pachniała różami i lawendą. Nie gadałam sama ze sobą, histerycznie się podśmiechując. Kompletnie nie zachowywałam się tak, jakbym miała za dwie godziny stanąć przed sądem.
Siedziałam spokojnie przy wyspie kuchennej z brodą opartą na splecionych dłoniach, ze zbolałą miną patrząc przez okno na panoramę Toronto pogrążoną w zimowym krajobrazie. Jednak doskonale wiedziałam, że to były tylko pozory. W moich myślach nieustannie trwała zacięta bitwa. W tym wszystkim próbowałam znaleźć punkt zaczepienia, by się jakoś uspokoić, bo musiałam być poważna, pewna siebie i przekonująca. Musiałam dobrze opowiedzieć swoją historię, żeby Daniel dostał to, na co zasłużył. Może i byłam opanowana, ale to stanowiło jedną, wielką iluzję. Wystarczyło jedno słowo, jeden gest, by zburzyć mur, którym się otoczyłam, żeby jakoś przeżyć ten dzień.
— Kochanie, zjedz coś — powiedział brunet.
Powoli odwróciłam wzrok z okna i skierowałam go na brązowookiego, który spoglądał na mnie znad kubka z parującą kawą. Potem skupiłam swoją uwagę na talerzu z kanapkami przygotowanymi z rana przez chłopaka. Do moich nozdrzy dotarł aromat ciemnego napoju i zapach ogórków, a mój żołądek – jakby w reakcji obronnej na te bodźce – związał się w supeł. Chyba jednak nie byłam aż tak spokojna i moje ciało mnie zdradzało bardziej, niż tego chciałam. Przełknęłam ślinę, przymykając oczy. Odetchnęłam dwa razy, zanim zdecydowałam się odpowiedzieć.
— Nie jestem głodna. — Ponownie zaczęłam wyglądać przez okno, by móc obejrzeć taniec śniegu.
— Słońce, nie jadałaś nic od wczorajszego obiadu — oznajmił smutnym głosem. — Musisz coś zjeść. Chyba nie chcesz zemdleć, prawda?
— Nic w siebie nie wcisnę — przyznałam. — Jeśli każesz mi coś zjeść, to prawdopodobnie zobaczysz to z powrotem w lekko zmienionej wersji w swoim sedesie.
CZYTASZ
Tęsknię Za Tobą || S.M
FanfictionKontynuacja: Dlaczego to zawsze jestem ja? „Udaję, że nie jestem gotowy. Dlaczego wystawiamy się na piekło? Dlaczego nie możemy poradzić sobie sami?" Shawn jest w trasie, gra i robi to, do czego został stworzony. Evelyn została w Toronto i próbuje...