|| część osiemnasta ||

107 11 2
                                    


|| Bucky ||

            Byłem na lotnisku, jednakże już w Nowym Jorku. Znowu ten zgiełk i dużo ludzi, wszystko jakieś takie głośne i nieprzyjemne. Wracałem myślami do Paryża, ale dużo to nie dało. Siedziałem na murku na zewnątrz lotniska czekając na swoją taksówkę. W głowie dudniło mi to jedno, głupie pytanie. 

Co zrobiłem nie tak? I dlaczego tak bardzo czułem zabijające mnie poczucie winy bez powodu? Tak bardzo zabijała mnie myśl, że nie "pożegnałem się" z panem Rogersem w " pokojowych warunkach". Nie wiem czy był na mnie zły, czy coś się stało. Gorszy scenariusz w mojej głowie to myśl, że coś mu mogło się stać. A może był po prostu bratnią duszą, której nie powinienem spotkać? Nie wiem. Teraz to miałem wrażenie, że zaraz zerwę się z tego pięknego snu w moim małym apartamencie i cała wycieczka do Francji, usta pana Rogersa i jego osoba rozpłyną się w słodkim wietrze jak by nigdy dotąd nie istniały. Może tak było? Może to była moja głupia wyobraźnia tworząca coś czego tak bardzo od zawsze pragnąłem...
                Z zamyślenia poderwałem się dopiero gdy usłyszałem jak mężczyzna w żółtej taksówce coś do mnie mówi. Kiwnąłem mu tylko i podszedłem wsiadając do samochodu. Mruknąłem smętnym głosem adres mojego mieszkania i oparłem się o siedzenie. Patrzyłem pustym wzrokiem za okno. Czułem się tak pusto, jak bym nie istniał, jak by to wszystko było pieprzonym snem. Byłem zły, na siebie, na wszystko dookoła. Cały świat mógłby dla mnie teraz nie istnieć, rozpłynąć się razem ze mną i po prostu raz na zawsze zniknąć, a ja bym już nigdy nie zaistniał w żadnej rzeczywistości.

" It's affection, always
Ooh; you gonna see it someday
My attention for you
Even if it's not what you need. "

Wyrwałem się z pustki dźwięku gdy zauważyłem znajomą ulicę. Wręczyłem kierowcy pieniądze i wysiadłem taszcząc swoją walizkę i torbę .

Nie minęło dużo nim byłem już ogarnięty siedząc w moim domowym zaciszu na kanapie, wpatrując się w ścianę z obrazem, który kiedyś namalowałem z panem Rogersem na zajęciach szkolnych. Podszedłem do niego i przejechałem palcem po zaschniętej farbie olejnej. Odsunąłem dłoń i zerknąłem na palec jak bym oczekiwał, że farba zostanie na mojej skórze, jak bym oczekiwał, że ten niewinny barwnik zmieszany z olejem jeszcze nie wysechł, że jeszcze jest świeży. Właśnie tego pragnąłem, cofnięcia się w czasie do momentu, w którym nie postawiłem kroku na Paryskiej ziemi, w którym nie zaciągnąłem się tym słodkim zapachem kwiatów, w którym nie zobaczyłem jeszcze tych niebieskich oczu i złotych włosów zaczesanych do tyłu. Wziąłem obraz i odwróciłem go tak aby na niego nie patrzeć. 
Co zrobiłem nie tak? Czemu mi nic nie powiedział? Byłem taki zagubiony, jak jakieś zwierzę w obcym lesie. Zakryłem usta przypominając sobie wszystko, dosłownie wszystko co mnie tam spotkało. Byłem bez niego tylko dobę a czułem taką pustkę, jak bym nie widział go całe lata. Nawet jak byłem tam w Paryżu...mogłem go nie widzieć ale przynajmniej wiedziałem, że jest ulicę dalej. A teraz? Nie mam pojęcia kiedy tu przyleci, kiedy jego kolor oczu znów mi odbierze mowę. 
Wyjąłem swoje szkice, które zrobiłem będąc w Paryżu. Spojrzałem na naszkicowane węglem ciało mężczyzny. Tłumaczyłem sobie, że był to "jakiś tam mężczyzna" ale dobrze wiedziałem, że tak nie było. Był to ten mężczyzna, ten który za każdym razem doprowadzał mnie do tego samego stanu gdzie wzrok mój gubił się w podłodze a ciało doznawało dziwnych dreszczy ekscytacji. Przejechałem palcem po czarnej, stłumionej kresce, która subtelnie wyznaczała plecy owej postaci zaznaczając przy tym delikatne mięśnie i wystające łopatki. 

Trochę jak upadły anioł. 

|| Chciałem być Twoim poetą || Stucky ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz