𝗢𝟭𝟳. strange dreams

238 17 4
                                    

Do jedenastego roku życia Valentin nie miała na kim polegać. Zawsze dawała sobie radę sama. Nie miała żadnej rodziny więc pozostawało się szlajać po domach dziecka o sierocińcach.

Najmilej wspominała sierociniec w Houston. To tam właśnie poznała pewnego latynosa zwanego Leonem. Przyjaźnili się. Tak bardzo polubiła towarzystwo chłopca że spędziła tam prawie rok co jest rekordowym wynikiem. Jak jej się wtedy wydawało, wszystko zrujnował jeden głupi list – list z Hogwartu oczywiście.

Ciepłe sierpniowe popołudnie – idealny dzień na urządzenie swoich jedenastych urodziń. Valentin po posiłku zerwała się od stołu i pobiegła do męskiej części mieszkalnej budynku po swojego przyjaciela.

– Leo! Hej, Leo!

Chłopak usłyszawszy nawoływania Tiny wybiegł ze swojego pokoju i stanął przed nią w swojej najelegantszej koszulce – białej z kołnierzykiem, którą tak lubiła Tina. Ona zaś sama miała na sobie swój najnowszy nabytek – zwiewną białą sukienkę do kolan z bufiastymi rękawkami i delikatnymi falbankami na dole. Uszyła ją jej pani Rogers – starsza kobieta, ogólna wychowanka i nauczycielka młodszych dziewczyn.

– Gotowy? – spytała podekscytowana Valentin.

– Od urodzenia, chica – odparł z uśmiechem Leo. – To prezent dla ciebie ode mnie.

Chłopiec podał jej niewielką paczuszkę zawiniętą w różowy ozdobny papier. Jones ostrożnie ją odwinęła. W środku było ich zdjęcie zrobione kilka tygodni temu przez panią Rogers. Siedzieli na nim na ławeczce przy ich ulubionym drzewie i jedli lody, a ich twarze były całe nimi umazane. Na głowie Leo można było dostrzec czerwone rogi diabełka. Zdjęcie zrobione zostało po przedstawieniu "Snu nocy letniej" Shakespeare'a, a latynos uparł się by tak samo jak Puck nosić wszędzie jego różki, by psikusy zawsze uchodziły mu na sucho. Tina natomiast miała na sobie diadem księżniczki wzięty z bawialni.

– Dziękuję Leo! – krzyknęła Valentin i uścisnęła chłopca, na co ten zrobił się cały czerwony.

– Proszę bardzo – odparł. – Idziemy?

Nagle sceneria się zmieniła. Korytarze sierocińca się rozmazały a zastąpiła je leśna polana. Wokoło znajdowało się mnóstwo drzew, a trawa rosła tu wysoko. Mnóstwo kwiatów – głownie maków, stokrotek i niezapominajek – oraz niezmącona cisza.

– Hej! Hop hop! Jest tu kto!? – Tina była nagle całkowicie świadoma umysłowo i czuła kontrolę nad swoim ciałem mimo, że wiedziała że śni.

Wtem usłyszała czyjeś pochlipywanie. Zaczęła iść w kierunku źródła dźwięku i ujrzała małego, wysuszonego starca. Miał na głowie kępki siwych włosów a na sobie tylko biodrową przepaskę. Miał zapadnięty brzuch i można by było policzyć jego żebra. W miejscu w którym kapały jego łzy rosły nowe maki, co było zarazem piękne jak i niepokojące.

– Um, przepraszam proszę pana – rzuciła ostrożnie do niego podchodząc.

– Witaj, moje dziecko – odpowiedział staruszek. – Czekałem tu na ciebie.

– Pan czekał... na mnie? – spytała trochę niedowierzając.

– Dokładnie na ciebie. Widzisz, jesteś bardzo potrzebna naszemu światu.

– Naszemu światu? Jakiemu światu? I kim pan jest?!

– Za wcześnie jeszcze na takie informacje. Na wszystko przychodzi czas. Widzisz, to tak jak ze starzeniem się. Na to przyjdzie czas, a póki jesteś młoda nie myślisz o starzeniu się, wiec i ja jeszcze nie będę Ci zdradzał tych informacji by nie zaprzątały Ci głowy. Nie musisz jeszcze wszystkiego wiedzieć – starzec podniosł się. – Ale chcę żebyś była na to przygotowana.

– Co to oznacza? – zapytała niepewnie Tina.

Staruszek uśmiechnął się.

– Że się jeszcze zobaczymy.








sieeeeeeeeemaneczko ziomeczki! oto powraca wasz (nie)ulubiony fanfik!

ps. tak ja jeszcze zyje

DON'T FORGET ABOUT YOUR OLD FRIEND. . . leo valdez (zawieszone?)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz