XIV: Dwulicowa bestia

259 30 9
                                    

rozdziały pisane na potłuczonym telefonie to tortury, ale poświęcam się, bo sama się dziwnie czuję, jak nic nie dodaję więcej niż dwa dni

*

— Więc tak, mam nadzieję, że nie będziecie potrzebować mapy, żeby się przemieszczać. — Na koniec wypowiedzi oraz wycieczki poznawczej, Connie w charakterze przewodnika uśmiechnęła się sarkastycznie, opierając się o zamknięte drzwi własnego pokoju, czekając aż reszta ruszy przed wąskie korytarze, prosto do pomieszczeń, w którym właśnie koncertowały pająki sponsorowane przez kurz. — A no i jako przykładna pani domu, jak się rozpakujecie zapraszam was do mnie, jeśli potrzebujecie pomocy, możecie zawołać naszego skrzata — dodała prędko, wyglądając sweter, po czym z zamiarem naciśnięcia na pozłacaną zdobioną starą klamkę, która jak zwykle w pierwszych chwilach stawiła opór.

— A jak się nazywa was skrzat? — spytała delikatnie Lily, odgarniając kosmyk rudych włosów z twarzy, jednak po chwili żałowała, że nie pozostawiła sobie jakiejś zasłony, gdy napotkał ją wzrok Constance.

— Bo ja wiem? — Wzruszyła ramionami, marszcząc brwi, jednak po chwili nadal srogi i oziębły głos pani Bowie, oznajmił im z piętra niżej, imię nowego skrzata.

I cóż, w ten oto sposób wszyscy rozeszli się, aby rozgościć się w wyjątkowo wielkich sypialniach w domu Bowie'ch, którzy mimo tego, iż rzadko miewali gości, mogli spokojnie prowadzić hotel. Lecz od Alsephiny klientenria uciekałaby w popłochu, nieco żwawiej i z krzykiem na ustach, niż przed pająkami kotłującymi się w rogach pokojów, zagrzewając sobie tam miejsce.

Constance prędko zatrzasnęła za sobą drzwi, omiatając wzrokiem pokój pozostawiony w takim samym, na dobrą sprawę można by to nazwać artystycznym nieładem, gdyby tylko była artystką. Dębowe – podobnie, jak większość przedmiotów w tamtym domu – krzesło stojące pod oknem, z rzuconą na nie niedbale czerwoną poduszką, z krzywo wyhaftowanym lwem, który wyglądał, jakby sam próbował wytworzyć domowy proszek Fiuu, i właśnie wrócił w kiepskim stanie z Szpitalu Świetego Munga. Było to dzieło Evy, jaka dwa lata temu wpadła nagle do wujostwa, po podróży z Chin oraz tego, że przywiozła ze sobą nieznanego pochodzenia eliksir rozweselający.

Zaraz obok krzesła, muskanego promieniami zimowego słońca, na podłodze, mimo kilku półek, stertami poniewierały się książki, wyrwane z nich kartki, notesy i próbne zadania domowe pozostawione tu pierwszego dnia września, leżące w spokoju i pewnego rodzaju rzeczywiście artystycznym nieładzie.

Zaraz obok stosu książek w większości znajdujących się na liście zakazanych, znajdowało się ciemne biurko z elegancką nadstawką pełną szufladek z równie eleganckimi czarnymi błyszczącymi gałkami, także zaspane właściwe śmieciami, nazywając rzeczy po imieniu. Wycinki z mugolskich gazet, listami od Evy, wysuszonymi jesiennymi liśćmi z błoni przy Hogwarcie. Wszystkim, co niepotrzebne, prócz zaschniętego rozlanego atramentu, tworzącego krzywy uśmiech na połowie biurka i wycinku gazety. Właściwie on też był niezdatny do użytku.

— O Merlinie, jak dobrze być we własnym pokoju — westchnęła, jednak można było wyczuć w jej głosie, delikatną ukrytą głęboko radość. Oczywiście wspomniała tylko o pokoju, bo o domu – co to to nie. Dom zawsze był, cóż, okrutnie nudnym, srogim i wychłodzonym od barku rodzinnego ciepła miejscem, do którego Connie nie umiejącej wpasować się do szarej rzeczywiści rodziców, co trochę próbującej ochlapać ją czerwonym, nieszczególnie się spieszyło.

Rzuciła się na łóżko stojące w drugim rogu pokoju, naprzeciwko biurka, oblężone kocami, poduszkami, i jak się również okazało — kotem.

𝐊𝐎𝐍𝐅𝐔𝐍𝐃𝐎  ❖ 𝓈𝓎𝓇𝒾𝓊𝓈𝓏 ℴ𝓇𝒾ℴ𝓃 𝒷𝓁𝒶𝒸𝓀 Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz