Rozdział 26

2.5K 117 385
                                    

Dzień minął nam wyraźnie zbyt szybko. Obiad zjedliśmy wcześniej niż zwykle, a pozostały do wieczora czas poświęciliśmy na porządki. Nie robiliśmy ich zbyt często, więc musieliśmy się nieźle namęczyć przy sprzątaniu naszego bałaganu. Było nas siedmioro, więc łatwo było przydzielić pracę dla każdego.

Nie minęły trzy godziny, a wszyscy leżeliśmy już zmęczeni na kanapie w salonie.

- I co teraz? - zapytał Mike.

- Nie wiem. Możemy się gdzieś przejść - zaproponował Richie.

Ben spojrzał na niego zaskoczony.

- Ty naprawdę masz na to jeszcze siłę? - dziwił się.

- To może po prostu w coś zagrajmy - zaproponowała Bev.

- M-mam Monopoly. M-może być?

- O ile nie boisz się stracić wszystkich swoich przyjaciół, to tak.

Gra ta skłócała ludzi jak żadna inna. Absolutnym jej mistrzem był Ben. Ja natomiast byłem kompletnym dnem. Już po kilku okrążeniach planszy zawsze miałem długi na koncie.

Grałem tak fatalnie, że zwykle Richie rezygnował z gry aby mi pomóc. Dzięki niemu zawsze jako tako udawało mi się zebrać trochę banknotów. Lecz nie tym razem. Mój chłopak zmył się bowiem razem z Ben'em do kuchni. Może dzięki temu pozbyłem się najgroźniejszego przeciwnika, ale straciłem też jedyne wsparcie.

Było na planszy takie jedno pole. Od zawsze mówiłem na nie ,,Czarne pole". Powód jest prosty. Niezależnie od tego, z kim grałem i kto je kupił, ja nieustannie na nie wchodziłem. A opłaty za nie nie były małe...

- Oj Eddie... - westchnęła Bev zapisująca mój coraz większy rachunek. - Jeszcze trochę i będziesz musiał płacić w naturze.

Już chciałem coś odpyskować, gdy nagle zza drzwi kuchennych wyłonił się Richie.

- Ale Eddie jest mój - powiedział. - Czyli na to wychodzi, że musiałabym pobierać od ciebie opłaty za korzystanie z niego.

Spojrzałem na niego urażony z szeroko otwartą buzią.

- Dzięki, Rich - burknąłem. - A myślałem, że chociaż ty jesteś po mojej stronie.

- Ja? Zawsze, skarbie.

Puścił mi oczko i ponownie zniknął w kuchni.

Nie trzeba było długo czekać na moją ostateczną klęskę. Wpatrywałem się jeszcze chwilę na grę pozostałych. Gdy i to mnie znudziło, postanowiłem pójść do mojego chłopaka. Nie spodziewałem się jednak, że zostanę wyproszony.

- A pan dokąd? - zapytał Ben zastępując mi drogę.

- No do was...

- Wstęp wzbroniony.

Patrzyłem się na niego zupełnie nie wiedząc o co chodzi. Zza jego pleców nagle wyłonił się Richie.

- Kochanie, pójdź na chwilę do pokoju. Jak chcesz, to możesz się przebrać. Naszykuj sobie jakąś bluzę. Zaraz po ciebie przyjdę.

Na mojej twarzy był wypisany wielki znak zapytania. Kompletnie nie wiedziałem co się dzeje. Jednak posłuchałem się i poszedłem na górę.

Nie wiedziałem, ile czasu mam czekać na swojego chłopaka. Przebranie się było więc dobrą opcją. Bowiem przed szafą mogłem stać godzinami.

Wciskając się w jasną koszulkę i ogrodniczki zastanawiałem się, co tym razem Richie'emu strzeliło do głowy. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaprowadził mnie na targ niewolników i sprzedał po okazyjnej cenie. Wyjaśniałoby to, dlaczego zaproponował mi, abym założył inne ubranie. Było to jeszcze bardziej prawdopodobne przez to, co zrobiłem mu parę godzin wcześniej w łazience.

It's just a joke //REDDIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz