1. Cmentarz

536 22 4
                                    

"Hiraeth" z walijskiego oznacza tęsknotę za domem, nostalgię. Za czterema ścianami, miękkim fotelem, kotem ocierającym się o kostki, gładką pościelą, lodówką pełną ulubionego jedzenia, zdarza się nawet, że za człowiekiem (choć różnie z tym bywa). Ale istnieje uczucie gorsze od hiraeth, choć podobne do niego w swojej istocie, mianowicie tęsknota za tym wszystkim z zastrzeżeniem, że te rzeczy są kreacją ludzkiej wyobraźni. Ciężko tęskni się za tym, co nie ma prawa bytu.

— 3-15, otwórzcie bramę — rozległ się znajomy, mechaniczny dźwięk. Zarzuciła kaptur czarnej bluzy i skierowała się w stronę wyjścia. Przy metalowych kratach stało już troje strażników z bronią w ręku. Zasalutowała jednemu, przechodząc przez próg.

— Masz ognia? — zapytała, biorąc papierosa do ust. Strażnik zaczął grzebać w kieszeni. Był to około czterdziestopięcioletni mężczyzna o nieco przerzedzonych, ciemnobrązowych włosach. Bóg jeden wie, dlaczego postanowił pracować w takim miejscu.

— Nikt cię nie odbierze? — zagadnął spokojnie. Kobieta nie odpowiedziała. Odrzuciła do tyłu kruczoczarne włosy i zapaliła papierosa. — Co czterdzieści minut przyjeżdża autobus. Zatrzymuje się przy ogrodzeniu. Dali ci żółty papier? To jak kupon na darmową taksówkę.

— Kupon na taksówkę? Mogłeś ściągnąć limuzynę. Przesiedziałam tu pół życia — wskazała ręką na mury więzienne. — Byłoby miło.

— Nie ja tu ustalam zasady, skarbie — odparł mężczyzna. Zulema prychnęła z rozbawieniem. Odwróciła się i skierowała w stronę środka wąskiej jezdni, za którą rozciągało się trawiaste pustkowie, zielone o tej porze roku. W oddali natomiast majaczyły góry, których szczyty zakryła poranna mgła. — Zapalniczka?

— Zatrzymam ją — powiedziała, rzucając mężczyźnie krótkie spojrzenie. Odeszła kawałek wzdłuż bramy. Gdzieś w oddali znów rozebrzmiało charakterystyczne buczenie. Wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało tu zupełnie zwyczajnie, ale dla niej był to zapach wolności. Zaciągnęła się papierosem. Paliła je, choć nie znosiła smrodu, jaki przesiąkał przez nie ubrania oraz dłonie. Zatrzymała się dopiero przy niebieskim słupku z rozkładem jazdy.

Odsiadywała wieloletni wyrok w więzieniu. Być może byłby on krótszy, gdyby nie kolejne mniejsze lub większe przestępstwa popełniane w międzyczasie. Jednak zamknięcie nie było dla niej stworzone. Nie znosiła ograniczeń.

Minął ją rowerzysta, który nie omieszkał zmierzyć jej oceniającym wzrokiem. Może to przez czarną kreskę pod lewym okiem, która wyglądała, jakby tusz do rzęs rozmazał jej się wskutek urojenia pojedynczej łzy, a może po prostu z powodu lokacji, w której się znajdowała.

— Jak często przyjeżdża ten autobus? — wykrzyknęła, ponownie odwracając się do strażnika więziennego.

— Co czterdzieści minut — przypomniał mężczyzna.

— Ostatni był dawno?

— Nie.

Skinęła głową i ponownie odwróciła wzrok. Przygryzła lekko wargę, jak to miała w zwyczaju i przesunęła dłonią po twarzy, a następnie wzdłuż szyi. Prawdę mówiąc, choć Zulema zwykle dokładnie wszystko planowała, nie miała pomysłu na życie na wolności.

Właśnie wtedy usłyszała silnik nadjeżdżającego samochodu. Czarny Volkswagen wyjechał zza zakrętu i zatrzymał się na jej wysokości. Na miejscu kierowcy siedziała zakapturzona postać o długich, nieco zniszczonych blond włosach z rozwianą, prosto ściętą grzywką. Po chwili kobieta wysiadła, trzymając klucze do samochodu w dłoni i oparła się o jego drzwi. Zmierzyła Zulemę wzrokiem. Przestąpiła z nogi na nogę i posłała jej lekki uśmiech.

ScorpioOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz