XLIII

142 10 2
                                    

_________________________________________

Wraz z armią Theodena, przez niebo przebiło się złote słońce, które odpędziło złowieszcze chmury krążące nad spowitym w ogniu Minas-Tirith. Zniszczenie jakie siała ze sobą wojna było przerażające, lecz nie tak bardzo jak martwe ciała, które zastać można było na każdym kroku.

Z wojowniczym okrzykiem machał mieczem i gdy tylko nadarzyła się taka okazja mordował pojedynczych orków, którzy z kwikiem padali. Jeden po drugim. Właśnie to pozostawiało w jego sercu ulgę, którą jednak skutecznie niwelował płacz, wrzask i lament.

Boromir zaryzykował i puścił lejce konia, by następnie odchylić się niebezpiecznie w bok i dzięki temu tnąc mieczem nabijających się na ostrze orków. Czarna lepka ciecz spływała przez jelec, trzon i głowicę prosto na dłoń, lecz nie to w tej chwili przykuło uwagę mężczyzny. Wyprostował się i ponownie złapał za lejce widząc wielkiego Cienistogrzywego, na którym na górę kręgów gnali Gandalf i Pippin. W jego głowie działo się za wiele by zjednoczył myśli na jednym punkcie. W jego myślach jednak przebił się obraz Faramira i Denethora. Gondorczyk zacisnął szczękę i docisnął łydki do boku konia po chwili na złamanie karku pędząc za nimi.

- Wio, wio! - wołał, nerwowo szarpiąc lejcami. Serce niemal wyskoczyło z jego okutej żelastwem piersi, gdy strach przed tym co ujrzy zgoła rósł. Wiele było rzeczy, których żałował. Na pierwszych dwóch miejscach znajdował się żal, że przyszło mu do głowy kiedykolwiek zostawiać Faramira samego i żal, że nie spędził z nim czasu, którego oboje potrzebowali. Wjeżdżając na siódmy kręg miał ochotę zacząć wołać ojca, Faramira. Gdy rumak był dalej w biegu, Boromir zeskoczył z niego padając na jedno kolano, które zakuło ale jednak mimo tego powstał na dwie równe nogi i rzucił się do biegu. Wbiegł po schodach i pchnąwszy drzwi do wielkiej białej sali nie ujrzał nikogo. Czarny i biały tron na końcu sali stały puste. W sali tronowej nie było żywej duszy. Rozejrzał się nerwowo odwracając się błyskawicznie, gdy z kaplic dosłyszał wrzaski i wołania. Serce załomotało mu w piersi, a żołądek zacisnął się na siedem supłów.

Boromir rzucił się biegiem w stronę grobowców dysząc nie tylko ze zmęczenia, ale i strachu. Okazało się, że ten pewny siebie prawie że arogancki Boromir bał się. Nie było rzeczy, o którą kiedykolwiek bał się bardziej niż o pozostałą mu rodzinę. Kasztanowe kosmyki lepiły się na jego czole. Chwilę potem pchnął ciężkie drzwi, które z hukiem uderzyły o ściany, z których posypał się tynk. Czas wtedy zwolnił. Boromir podniósł zaszklone oczy na płonący stos, ale gdy w jego płomieniach w jednej sekundzie znalazł się Denethor wepchnięty w nie przez Cienistogrzywego, jego szczęka zadrżała z emocji mu towarzyszących.

- Ojcze.. - wyszeptał cicho jakby bezgłośnie.

Rozżalony i wściekły Denethor podniósł wzrok znad płomieni i w jednej sekundzie jego spojrzenie zelżało. Namiestnik podniósł się na dłoni nie reagując na dramatyczny ból o jaki przyprawiały go pocałunki ognia. Denethor z jawnym przerażeniem wpatrywał się w Boromira stojącego w drzwiach i nie dowierzył.

- Boromirze.. - zawołał, ale kąciki jego ust podniosły się ku górze jedynie na minimalną sekundę, gdyż zaraz po tym jego twarz pobladła a usta wykrzywiły się w grymas, przez który wypadł zbolały i dramatyczny okrzyk, gdy ogień doczepił się do jego szaty. Denethor ponowił okrzyk zwlekając się ze stosu i z kolejnymi wrzaskami ruszył przed siebie niczym żywa kula ognia, mijając Boromira, którego przed rzuceniem się za ojcem powstrzymał Gandalf, który w czas złapał Boromira za ramiona.

- Ojcze! - zawołał zrozpaczony Gondorczyk próbując wyrwać się starym chociaż silnym dłonią czarodzieja.

- Tak odchodzi Denethor, syn Ectheliona. - powiedział pod nosem czarodziej prawie że przytulając do siebie Boromira, który dosłyszawszy szept starca z czasem uspokoił się.

The Lord of the Courage [Księga III] ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz