Rozdział dwudziesty czwarty

19K 690 82
                                    

Maksymilian

Zaparkowałem pod uczelnią Sary i wysiadłem z auta, żeby otworzyć jej drzwi. Z uśmiechem wyciągnąłem ku niej rękę.

– Skarbie – mruknąłem niskim głosem, czule na nią spoglądając. Byłem szczęśliwy. Tak prawdziwie, niezaprzeczalnie szczęśliwy.

Podała mi dłoń ze szczerym uśmiechem na ustach i wyszła z auta. Przylgnęła do mnie natychmiast pocałowała mnie delikatnie, stając na palcach.

– Zadzwonisz, jak już będziesz po kolokwium? – zapytałem, gładząc ją po karku i spoglądając w jej roziskrzone oczy.

– Zadzwonię – odpowiedziała. – Trzymaj kciuki, bo jak nie zdam, będę mieć mało czasu na przyjemności, ucząc się na poprawkę.

– Zdasz – zapewniłem ją. – Uczyłaś się przez cały dzień wczoraj. – Uśmiechnąłem się i odgarnąłem jej włosy z czoła, na koniec muskając wargami w skroń. – Kocham cię.

– Ja ciebie też – odparła.

Otworzyłem usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale zamknąłem je, gdy usłyszałem, jak ktoś ją woła:

– Sara!

W naszą stronę szedł żwawym krokiem Marek.

– Maks, nie denerwuj się – szepnęła cicho Sara, szturchając mnie łokciem. – To tylko mój kolega.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mocno zacisnąłem szczękę.

– Wiem – mruknąłem – ale i tak mi się nie podoba. – Tak, byłem zazdrosny. Jak cholera.

Parsknęła cichym śmiechem i odwróciła głowę w kierunku Marka.

– Co jest? – zapytała, gdy podszedł do nas.

– W piątek urządzam imrezę z okazji moich urodzin.

Zacisnąłem mocniej dłoń na biodrze Sary, ale po chwili ją rozluźniłem. Przecież nie mogłem zachowywać się jak neandertalczyk.

– Oboje macie się na niej zjawić i możecie przyprowadzić jeszcze znajomych. – Wyszczerzył się.

Uniosłem brew i wlepiłem zirytowane spojrzenie w Marka. Nie byłem typem człowieka, który przyjmował rozkazy od kogoś innego niż mój przełożony. Otworzyłem usta, żeby się odezwać, ale Sara była szybsza:

– Jasne. Powiedz tylko, gdzie, o której i co chcesz na prezent... Ale czy ty przypadkiem nie urządzałeś urodzin miesiąc temu?

Z całych sił powstrzymywałem się przed tym, żeby nie warknąć. Cały czas musiałem sobie przypominać, że nie żyliśmy w relacji dwadzieścia cztery na siedem.

– Teraz to urodziny mojego alterego supermana. Bez prezentów, ale z alkoholem, bo to impreza w plenerze. Także weźcie ze sobą, co lubicie pić, jeść, jarać czy wciągać.

Chryste...

Chrząknąłem, wbijając mocno palce w biodro Sary.

– Czyli to nie są twoje urodziny, tylko zwykła impreza? – Wlepiła w niego uważne spojrzenie.

– Mam nadzieję, że żartowałeś z tym jaraniem i wciąganiem – odezwałem się w końcu, wlepiając w niego poważne spojrzenie.

Zaśmiał się i wzruszył ramionami.

– Jestem wolnościowcem, także...

– A ja policjantem, także... – Uniosłem brwi.

Wytrzeszył oczy i odkaszlnął.

Bez wstydu - Klimatyczni #1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz