Rozdział 1

2.5K 167 8
                                    

Człowiek bez miłości jest zagubiony w świecie obcych i wrogów.

- Lew Tołstoj  




Dźwięk otwierania bramy więziennej napawał mnie przerażeniem, a nie ulgą. Hałas wokół był niemal całkowicie zagłuszany przez mocno bijące serce. Moje mocno bijące serce.

Zaraz się zrzygam na jednego ze strażników i znów mnie wrzucą do więzienia, myślałem. Oskarżą mnie o znieważenie munduru, czy coś.

Mogłem się spodziewać wszystkiego po wymiarze sprawiedliwości, przez osiem lat wystarczająco się nasłuchałem od innych więźniów. Czasem zawodził, czasem był zbyt surowy, a jeszcze częściej – zbyt łagodny.

– Obym cię więcej nie widział – usłyszałem za sobą. Głos był przytłumiony, ale doskonale go zrozumiałem i rozpoznałem. Wrzeszczał na mnie przez osiem lat, będzie mi się śnił po nocach.

Zerknąłem za siebie, czekając, aż brama się rozsunie.

To kierownik więzienia. Powiedział to pogardliwie, ale spędziłem tu wystarczająco czasu, by wiedzieć, że to życzenie mi szczęścia. Taki był jego styl bycia.

Miłe z jego strony, bo normalnie jest skończonym chujem. Zresztą, nikt inny by nie wytrzymał na takim stanowisku. Zdawałem sobie sprawę, że musi taki być.

Uśmiechnąłem się krzywo, poprawiłem sobie torbę sportową na ramieniu, co było całym moim dorobkiem życia, i ruszyłem do wyjścia. Czułem paniczne przerażenie, ale już dawno nauczyłem się nie pokazywać swoich słabości.

Słabi byli eliminowani najszybciej. To brutalność tego świata i pierwsza lekcja, jakiej się nauczyłem.

Nie miałem dokąd iść, nie miałem przyjaciół ani rodziny.

Rodziny, marzeń, perspektyw. Niczego. Byłem jak bezdomny kot. Niczyi, niechciany, pragnący tylko przeżyć.

Wolność napawała mnie przerażeniem, co jest dość dziwne dla normalnych ludzi. Ale byłem sam, sam musiałem walczyć w tym nieprzyjaznym mi życiu.

Mimo że miałem osiemnaście lat, kiedy trafiłem za kraty, wiedziałem, że mam ograniczone możliwości przez resztę swojego życia. Nie znajdę łatwo pracy, nie znajdę spokoju i bezpieczeństwa jak normalny człowiek. Łatka kryminalisty będzie już na zawsze na mojej osobie.

O rodzinie i szczęściu nawet nie miałem co marzyć. Byłem realistą.

Miałem tylko jedną opcję, a szanse, że znów wyląduję w kryminale, były ogromne. Ale czy miałem inne wyjście? Żadnego praktycznie.

Szedłem opustoszałą uliczką Warszawy, czując ulgę, że pada. Przynajmniej dzięki temu nie było nikogo wokół. Nikt na mnie nie patrzył, nikogo nie widziałem.

Ściskałem w dłoni kartkę. Jedyną otwartą furtkę jaką miałem.

Szedłem przed siebie bez większego celu. Mimo ośmiu lat nieobecności w społeczeństwie, Warszawa – to brudne, paskudne miasto – w ogóle się nie zmieniła. Bez przeszkód szedłem znanymi mi uliczkami. Miałem małe oszczędności z pracy, jaką wykonywałem w więzieniu. Nie było tego wiele, ale wystarczyło, bym mógł się gdzieś zatrzymać na parę dni i coś zjeść.

Przynajmniej tyle dobrze.

Liczyłem, że napotkam zaraz jakiś pierwszy lepszy motel, gdzie będę mógł zostawić rzeczy i skoczyć do Żabki po jakieś jedzenie. Zamiast tego napotkałem wózek pędzący w moją stronę.

Szansa na szczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz