Rozdział 2

2K 145 39
                                    



Ja pierdolę, gdzie ja doszedłem?

Tylko tyle byłem w stanie pomyśleć w aktualnej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Wydawało mi się, że jestem w jakiejś ukrytej kamerze, a z moim parszywym szczęściem w ogóle nie byłbym zaskoczony.

Stałem przed ogromną bramą, która chroniła teren do ogromnej rezydencji, w ogromnym ogrodzie. Wszystko było niezdrowo duże i rozległe. To zdecydowanie była jakaś willa obrzydliwie bogatego człowieka.

Ja pierdolę, to tutaj jest warsztat samochodowy? Gdzie mnie Stopa wysłał? Pojebało go? Wiedziałem, że warsztat może być tylko przykrywką do nielegalnych interesów, ale no kurde. Oczekiwałem kradzionych samochodów, nielegalnych części. A nie jakieś mafii rosyjskiej, gdzie szef śpi na banknotach i zjada szczeniaczki na śniadanie. Tak to wszystko właśnie wyglądało.

Czy to na pewno tu?, myślałem, rozglądając się wokół.

Do tego wszystkiego rezydencja znajdowała się w najlepszej dzielnicy Warszawy. Tutaj mieszkali sami politycy, sędziowie czy prawnicy. Minęła mnie nawet jakaś elegancka kobieta, rzucając mi ciekawskie spojrzenie. Zdecydowanie wyglądałem tutaj jak brzydki krasnal w angielskim ogrodzie.

Kompletnie tu nie pasowałem ze swoimi dziarami i w tanim, znoszonym ubraniu. Poczułem przytłaczającą presję. Uczucie niepasowania było paskudną emocją, która bardzo często mnie dotykała. Zawsze próbowałem się dostosować do środowiska, ale wewnątrz nigdy nie byłem do tego zdolny.

Denerwowałem się. Coś było nie tak. Jednak mimo wszystko podniosłem drżącą dłoń i zadzwoniłem dzwonkiem u bramy.

To była jakaś nowoczesna technologia, bo widziałem kamerę. Jezu. Ten domu jest jak jakiś chroniony obiekt kultury. Jaką obsesję bezpieczeństwa trzeba mieć, by zainstalować takie zabezpieczenia.

Ile forsy może mieć ten gość?, myślałem, przeskakując z nogi na nogę.

Długo czekałem na odpowiedź. Już myślałem, że nikogo nie ma w domu, kiedy nagle usłyszałem:

– Tak?

Poczułem stres, identyczny jaki czułem przed tablicą za czasów, jak byłem smarkaczem. Jego jedwabisty głos był identycznie przerażający, jak krzyk mojej matematyczki. Do dziś go pamiętam.

– Jestem Adam, przyszedłem na rozmowę – powiedziałem, udając z całych sił pewnego siebie. Mam nadzieję, że kamera nie uchwyciła, jak wycieram spocone dłonie o spodnie.

Znów odpowiedziała mi cisza. Zacząłem się stresować. Niektórzy to cudacy. Mógł mnie odrzucić przez sam fakt niepodobania się mu mojej twarzy. Doświadczyłem już podobnej sytuacji w więzieniu.

– Adam – powtórzył jakby z wahaniem, choć miałem wrażenie, że chciał tylko powiedzieć moje imię. – W porządku, wejdź proszę.

Bramka zabrzęczała, dając mi dostęp do tej wielkiej rezydencji. Pchnąłem metalowe drzwiczki, a w tym samym momencie zza chmury wyszło słońce. Zrobiło mi się jakoś lepiej, kiedy ciepłe promienie słoneczne dotknęły mojej twarzy.

Szedłem ścieżką, rozglądając się wokół uważnie. Tu zdecydowanie pracował ogrodnik. Był początek września, a z niezrozumiałych dla mnie powodów wszystko było zielone i kwitnące. Wszystkie kwiaty i krzaki. Może facet ma tyle forsy, że faszeruje te chwasty narkotykami, by kwitły przez cały rok? Kto wie, jakim świrem jest. Stopa niewiele mi powiedział o moim nowym szefie. Tylko tyle, że potrzebuje kogoś ogarniętego w temacie samochodów. W więzieniu skończyłem zawodówkę i mam papierek na mechanika. Całkiem ogarniałem temat i lubiłem tę robotę. Liczyłem, że się na coś przydam.

Szansa na szczęścieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz