-17-

735 37 1
                                    

Powoli uchylam ociężałe powieki, próbując przystosować się do jasnego światła żarówki jarzeniowej, znajdującej się tuż nade mną.  Moje ciało przeszywa nieopisany ból, a w ustach czuję suchość. Kurczowo przełykam ślinę i rozglądam się po ciemnym wnętrzu, oświetlonym tylko jedną żarówką. Panika narasta, lecz nie jestem w stanie chociażby się ruszyć. Wodzę wzrokiem po pomieszczeniu, które wyglądem przypomina opuszczony garaż, bądź piwnicę. Mój oddech staje się nierówny i szybki, a obolałe dłonie drżą. Kiedy próbuję zmienić pozycję, ból głowy, który jest wręcz rozrywający, uniemożliwia mi to. Palcem przejeżdżam po obolałym miejscu, a kiedy dostrzegam krew, czas się zatrzymuje.

Co się wydarzyło? Próbuję przypomnieć sobie cokolwiek, ale nie mogę. Zaciskam powieki, kiedy do moich uszu dochodzą odgłosy kroków. Czy to mój oprawca? A może wybawiciel? Blaszane drzwi otwierają się, skrzypiąc przy tym nieubłaganie. Dwa głosy, które z trudem jestem w stanie wyłapać, odbijają się od ścian. Mogę jedynie stwierdzić, że są męskie i bardzo ciche. Szepczą.

Nagle ktoś z ogromną siłą ciągnie za moje ramię, przez co wyrzucam z siebie cichy jęk. Otwieram oczy i dostrzegam dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy nie wyglądają w żaden sposób przyjaźnie. Na ich twarzach malują się szydercze uśmiechy, a mój ból ewidentnie sprawia im nieopisaną radość.

— Wstawaj. — mówi jeden z nich. Łzy napływają do moich oczu, rozmazując cały obraz, ale nie przeszkadza mi to, bo nie chcę ich widzieć. Po dłuższej chwili mężczyzna z impetem kopie mnie w brzuch, na co zwijam się z bólu i posłusznie, choć niezbyt zgrabnie, podnoszę się.

— Czego ode mnie chcecie? — pytam zdławionym głosem. Lustruję moich oprawców od stóp do głów, aby zapamiętać ich wizerunki. Wysocy latynosi z ciemnymi włosami, postawni i bez żadnych blizn, czy tatuaży. Są elegancko ubrani jak na przestępców.

— My? Zupełnie niczego. — odpowiada drugi, który wydaje się być jeszcze bardziej agresywny od swojego przedmówcy. — Nasz szef natomiast, chce z Tobą porozmawiać.

Mówiąc to, chwyta mnie za ramię w niezbyt delikatny sposób i szarpie, wyprowadzając z pomieszczenia. Ostrożnie stawiam kroki, podążając za nimi. Dokładnie obserwuję każdy szczegół, kiedy prowadzą mnie zaciemnionym korytarzem, a następnie wprowadzają do niewielkiej hali. Dostrzegam odwróconego tyłem mężczyznę, który trzyma coś w lewej dłoni. Jest niestety za daleko, bym mogła dostrzec co to takiego.

— Szefie, obudziła się. — na te słowa mężczyzna odwraca się w moją stronę, a tajemniczy przedmiot zwinnie chowa za swoimi plecami.

Przyglądam się jego twarzy, ale jestem pewna, że nie spotkałam go nigdy wcześniej.
W przeciwieństwie do swoich pracowników wygląda dość nietuzinkowo. Ma na oko czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Jego skóra jest śnieżnobiała, tak samo jak włosy. Mimo uśmiechu, który zdobi jego twarz, wygląda przerażająco, bo jasne, błękitne oczy biją nienawiścią. Gdyby ktoś kiedyś zapytał mnie jak moim zdaniem wygląda smierć, to wskazałabym właśnie na niego.

— Cudownie. — wypowiada te słowa w taki sposób, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zupełnie jakbym była rzadkim okazem, obiektem w muzeum, czy diamentem na wystawie. Podchodzi nieco bliżej i mierzy mnie wzrokiem, jak gdyby oceniał czyjąś pracę. — Puśćcie ją. I tak nie ucieknie.

— Kim jesteś? — drżenie w moim głosie w stu procentach jest wyczuwalne. Mężczyzna uśmiecha się serdecznie i wyciąga dłoń w moją stronę, delikatnie muskając moją twarz. Choć jego dotyk pali moją skórę i wywołuje strach oraz niechęć, nie odsuwam się.

— Jack Marston. — przedstawia się i uśmiecha, pokazując szereg białych zębów. — A ty?

Marszczę brwi w niezrozumieniu. Po co miałby mnie porywać skoro nawet nie wie kim jestem? Moje wątpliwości znikają tak szybko, jak na jego twarzy pojawia się twarda, niczym niewzruszona mina.

— Powiem Ci kim jesteś. — niebezpiecznie szybko zmniejsza odległość między nami i chwyta dłonią za moją szyję. Jego długie, kościste palce zaciskają się na mojej krtani, odbierając mi możliwość oddychania. — Jesteś moim największym problemem.

Mężczyzna puszcza moją szyję, a na jego twarzy ponownie pojawia się uśmiech. Chciałabym wiedzieć, skąd mnie zna i jakim cudem dowiedział się, gdzie byłam. Czy ktoś planował to wszystko od dłuższego czasu? Może ktoś mnie śledził, podsłuchiwał moje rozmowy? Mogą wiedzieć, gdzie mieszkam, gdzie chodzę do szkoły i znać moich przyjaciół. Co jeśli ich skrzywdzą? Na myśl o przyjaciołach nabieram w sobie odwagi i postanawiam dowiedzieć się więcej.

— Dlaczego? Co takiego zrobiłam? — kolejne pytania wypływają z moich ust.

— To prostsze niż Ci się wydaje. — ton jego głosu ponownie staje się ostrzejszy. Gra ze mną w pieprzoną grę, a ja nie znam zasad. — Chodzi o Twoją znajomość z Panem King'iem.

Moje usta rozchylają się, kiedy słyszę to jedno nazwisko. Przeklęte nazwisko, które dręczy mnie od dłuższego czasu. Jak to możliwe, że jeden człowiek sprowadził na mnie taki chaos? Dlaczego ktoś powiązał mnie akurat z nim? Chciałabym znać go chociaż w połowie tak dobrze jak wszyscy sobie to wyobrażają.

— Nie rozumiem. Ledwo go znam. — bronię się na wszelkie sposoby, aby uniknąć najgorszego.

— Czyżby? — pyta kpiąco, po czym wyciąga zza pleców przedmiot, którego wcześniej nie mogłam zarejestrować. Okazuje się być nim pistolet, przez co czuję, jakby moje serce miało zaraz wyskoczyć z piersi. Panika narasta, a ja czuję jak moje ciało znacznie się spina. — Może wytłumaczysz więc, dlaczego Pan King jest tak bardzo zdeterminowany, aby Cię odnaleźć. Bo widzisz... Od wczoraj moi ludzie obserwują go bardzo uważnie.

Czuję się jakbym dostała tępym narzędziem w sam czubek głowy. Od wczoraj? Czyli byłam nieprzytomna kilkanaście godzin? W mojej głowie pojawiają się myśli, których wolałabym uniknąć. Co mogli mi zrobić przez ten czas?

— J- ja... — nie mogę wydusić z siebie żadnego słowa. Cała odwaga uleciała ze mnie, kiedy mężczyzna wyciągnął broń.

— Zróbmy tak. — przykłada pistolet do mojej skroni i oblizuje swoje wargi w obrzydliwy sposób. — Dam Ci spokój, jeśli obiecasz mi, że nigdy więcej się do niego nie zbliżysz.

Nie zamierzam protestować, bo szczerze mówiąc i tak nic nas nie łączy. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi, nikim ważnym. Kiwam głową na znak, że się zgadzam, ale mimo to, jedna łza powolnie spływa po moim policzku. Ze strachu? A może z żalu? Nie wiem. Najważniejsze jest dla mnie to, żeby się stąd wydostać, zapomnieć.

— Jeśli mnie oszukasz... — kontynuuje, ale przerywa, by posłać mi kolejny sztuczny uśmiech. — Zabiję Cię. I sprawię, że Twoi przyjaciele będą cierpieć.

Marston opuszcza broń i jednym ruchem dłoni wzywa swoich pracowników. Nie wydają się już tak agresywni jak wcześniej. Jak gdyby ich nastawienie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.

— Miło się rozmawiało, panno Davies. — rzuca mi ostatnie spojrzenie. — Odwieźcie ją do domu. — dodaje i odwraca się, aby chwilę później zniknąć w cieniu.

Just let me goOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz