-21-

742 32 3
                                    

Jest dwudziesty drugi grudnia, czyli dzień, który od wielu lat wygląda u mnie tak samo. Sukienki, makijaże, niewygodne buty i tuziny ludzi, którzy nie mają zielonego pojęcia o życiu. Minęły prawie dwa miesiące odkąd ostatni raz widziałam Jordan'a. Po moim wybuchu, przez który ucierpiała moja ręka, opatrzył mi ranę, a następnie wróciliśmy do oglądania telewizji, co w sumie jak na naszą dwójkę było dość dziwne. Kiedy obudziłam się kilka godzin później, jego już nie było. Z resztą paczki widywaliśmy się regularnie, a kiedy dyskretnie wypytywałam o bruneta, oni zawsze znosili rozmowę na inne tory. Nie wiem nawet dlaczego tak bardzo obchodzi mnie to, gdzie on jest. Jeszcze jakiś czas temu wolałabym wypić szklankę kwasu niż spędzić z nim chociaż dwadzieścia minut w jednym pomieszczeniu.

— Delilah, wstawaj. Dziś przyjeżdzają twoi rodzice i doskonale wiesz jaki to ważny dla nich dzień. — głos gosposi przebija zza drzwi. Ona tak samo jak ja nie znosi tej głupiej tradycji i doskonale o tym wiem. Kiedyś zresztą sama powiedziała, że nie może patrzeć jak jestem zmuszana do takich bzdur, a w dodatku nie czerpię z tego żadnej przyjemności. Właśnie tak wygląda moje życie. Nie ma w nim czasu na przyjemności, a z pewnością nie wtedy, kiedy moi rodzice wracają do domu.

— Zaraz zejdę. — wyrzucam z siebie niechętnie, a następnie podnoszę się do pozycji siedzącej. Pocieram dłońmi zmęczoną twarz, aby się rozbudzić.

Kiedy w miarę mi się to udaje, podnoszę się z łóżka i zeskakuję na podłogę. Krzywię twarz w grymasie, kiedy moje stopy stykają się z zimnymi panelami. Na palcach podchodzę do szafy i wybieram z niej coś wygodnego. W łazience biorę szybki orzeźwiajacy prysznic i wykonuję poranną rutynę. Wyglądam przez okno i stwierdzam, że jest już po dwunastej, bo samochód państwa Adler nie stoi na podjeździe a wychodzą oni z domu tylko po to, by zatopić się w świecie biznesu. Smutni ludzie. Jeszcze chwilę obserwuję ładny, osiedlowy pejzaż, po czym schodzę do kuchni.

— Co by tu... — otwieram lodówkę i przeglądam jej zawartość, która jak zwykle, dzięki Sophie jest zadowalająca.

— Precz od lodówki. — podskakuję w miejscu, kiedy coś uderza w moje ramię. Odwracam się za siebie, by chwilę później dostrzec tam niską sylwetkę dobrze znanej mi osoby, która wymachuje ściereczką kuchenną na wszystkie strony świata. — Śniadanie na stole.

Przewracam oczami, ale kącik moich ust mimowolnie podskakuje do góry. Zdecydowanie nie zasługuję na tą kobietę. Zasiadam przy stole i zaczynam pochłaniać porcję prujących jeszcze naleśników z czekoladą i świeżymi owocami.

— Jak się czujesz? — pytanie kobiety powoduje dreszcz na moim ciele. Nie znoszę się tak uzewnętrzniać.

— Pytasz, a wiesz. — odpowiadam znudzonym głosem. Kątem oka spoglądam na kobietę, która posyła mi pokrzepiający uśmiech. — Nie znoszę tej durnej tradycji.

Mowa tu o corocznym balu świątecznym, odbywającym się dwa dni przed Wigilią, czyli właśnie dzisiaj. Zbiorowisko snobów, którzy myślą, że wszystko na świecie można kupić i ich rozkapryszonych dzieci. Moi rodzice są w radzie, bo jakżeby inaczej, a to oznacza, że muszą być tam co roku. Piją drogie alkohole i dyskutują o biznesach, obżerając się kawiorem. Pretekstem do całego tego bagna jest jak można się domyślić zbiórka charytatywna. Czyli w skrócie - przeznaczają pieniądze, których mają zwyczajnie za dużo, a nie obchodzą ich ani dzieci, ani zwierzęta, ani zupełnie nic. Wszystko robione jest na pokaz.

— I wcale się nie dziwię. — mówi, za co jestem wdzięczna. Gdy opowiadam o tym Allie lub Jake'owi to myślą, że muszę przesadzać, bo kto nie lubiłby wystawnych bali. Gdyby spędzili tam chociaż dwadzieścia minut to wiedzieliby skąd bierze się moja niechęć. Niestety. Na bal wstęp ma tylko ,,elita". — Muszę cię jednak ostrzec, bo za godzinę zaczynasz przygotowania.

— Świetnie. — ironię w moim głosie wyczułby nawet największy kretyn.

Wracam do jedzenia, które zdecydowanie mniej smakuje mi w tym dniu. Towarzyszy mi Sophie, która dzielnie wysłuchuje moich skarg i narzekań, a ponadto wspiera mnie na wszystkie możliwe sposoby. Złota kobieta. Zazdroszczę jej rodzinie, że mają tak cudowną osobę dla siebie. Mija godzina i tak jak w zegarku pojawiają się pierwsi ,,goście". Sztab makijażystek i fryzjerów, którzy rok w rok wyglądają tak samo sztucznie z tymi usmiechami przyklejonymi do twarzy. Siadam na fotelu, pozwalając im na działanie. Nie muszę się trudzić nawet na żadne wskazówki, bo moja matka z pewnością wszystko już dokładnie wytłumaczyła. Zawsze musi być tak jak to ona by chciała.

— Ała. — syczę, kiedy kolejny raz zostaje pociągnięta za włosy. To śmieszne, że ułożenie fryzury jest tak bolesne, a w dodatku tak czasochłonne, że siedzę na tym fotelu już dobre trzy godziny. W dodatku nie da się zagadać tej bandy snobów na żaden sposób.

— Jeszcze chwila. — zapewnia jedna z fryzjerek, kiedy makijażysta próbuje narysować kreskę na mojej powiece.

Irytacja zaczyna wypełniać każdy centymetr mojego ciała. Nigdy tego nie lubiłam i właśnie dlatego staram się spędzać na makijażu jak najmniej czasu. Allison zdecydowanie czułaby się w tej sytuacji jak w jakimś swoim prywatnym raju. Mija kolejne pół godziny aż w końcu nadchodzi upragniona chwila spokoju. Przeglądam się w lusterku i muszę przyznać, że naprawdę podoba mi się praca wykonana przez ludzi, których pokierowała moja matka. Bałam się, że skończę z wielkim ułożonym kokiem na głowie, albo z makijażem barokowym na twarzy. Zamiast tego włosy są ładnie pokręcone, a ich górna partia spleciona w koronę z warkoczy. Makijaż jest mocny, ale nie przesadzony. Po dopełnieniu formalności i otrzymaniu kilku porad od makijażysty, sztab opuszcza mój dom, a wchodzi do niego ta jedna wyczekiwana przeze mnie osoba.

— Louis. — zwracam się do starszego mężczyzny, który stoi w przedpokoju, trzymając ogromną walizę i pokrowiec na sukienkę. Ubrany we wzorzysty garnitur i błyszczące buty, których blask mógłby naprawdę oślepiać. Włosy idealnie ułożone, a zarost w stu procentach zgolony.

— Jest i moja ulubienica. — rozkłada ramiona, a ja wpadam w nie jak mała dziewczynka. Louis od zawsze przygotowuje moje kreacje na bale, ale w niczym nie przypomina innych ludzi zatrudnianych przez moich rodziców. Jego postać jest barwna, a jego historie przypominają fabułę filmu. — Mam dla ciebie coś niezwykłego. — dodaje, odrywając się ode mnie. — Ale najpierw...

— Tak, wiem. Dodatki. — przewracam oczami, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego się na moje usta. Mężczyzna otwiera walizę, której zawartość przypomina miliony błyszczących diamentów.

— Te będą idealne. — mówi, wręczając mi spinki wysadzane białymi kryształkami. — Wiem, że nie znosisz kolczyków, więc... — podaje mi idealnie pasującą do spinek kolię.

— Louis, jest przepiękna. — odpowiadam rozmarzonym głosem, obserwując błyskotki. — Jeśli chodzi o sukienkę to mam nadzieję, że...

— Csii... — ucisza mnie, przykładając palec do ust. Podnosi pokrowiec i odpina go, a widok, który rozciąga się przed moimi oczami zabiera mi możliwość swobodnego oddychania.

Piękna suknia z półprzezroczystą górną partią podtrzymywaną na cieniutkich ramiączkach. Zupełnie jakby wykonana z cieniutkiego tiulu, a całość pokryta haftami i białymi kryształkami, które delikatnie rozciągają się do dołu. Dół delikatnie rozkloszowany, wykonany z dwóch odcieni błękitnego tiulu z rozcięciem na nogę.
Całość wyglada bajecznie i nie przypomina w niczym tych tandetnych ciężkich sukienek, które noszą wszystkie uczestniczki tego balu.

— Twoja matka miała nieco inną wizję, ale... — tłumaczy mężczyzna, a na mojej twarzy pojawia się szczery, duży uśmiech.

— Jest przepiękna. — mówię zgodnie z prawdą. — Dziękuję.

Just let me goOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz