9 dni do świąt...

65 10 2
                                    

one shot autorstwa Wandixx

        — Co tu robi to drzewo?— spytała Ziya, widząc kilku mieszkańców Domu Brooklyńskiego, otaczających nieco ponad dwumetrową roślinę. Nikt jednak nie usłyszał lub nie zwrócił uwagi na jej pytanie. Cała ich uwaga skupiona była na stojącym obok nich kartonie, wielkości dużego pudełka po butach, pełnego ozdób, które zrobili wcześniej w szkołach na różnych zajęciach.

        — Jasmine, podasz lampki? Tata mi mówił, że to od nich powinno się zawsze zaczynać.
        — Ale u mnie to było inaczej —  odpowiedziała blondynka, a Ziya uznała, że raczej niczego się nie dowie. Dlatego ruszyła dalej, aby znaleźć kogoś, kto wyjaśni jej co się właściwie działo. Po drodze jeszcze usłyszała biadolenie na brak łańcuchów, które jeszcze bardziej namieszało jej w głowie. Pierwsze co jej się kojarzyło z łańcuchami, były kajdanki i inne metody trzymania ludzi w niewoli, a jednak w nowojorskim nomie nie mieszkał chyba nikt o takich zapędach, więc poczuła się co najmniej dziwnie. W końcu jednak znalazła kogoś, kto prawie na pewno nie zostawi jej z niczym, bo był to jej chłopak, który dodatkowo nie zajmował się niczym konkretnym, po prostu korzystając z wolej chwili i siedząc na kanapie, popijając colę. Swoją drogą dziewczyna uważała, że ten napój smakuje okropnie, ale nie bardzo miała jak go przekonać, żeby zaprzestał picia go. Starszy z Kane'ów widząc ją wstał z uśmiechem i ruszył w jej kierunku, zgniatając puszkę, którą później szybko schował do tylnej kieszeni, jakby nie chciał, żeby to zobaczyła, co było trochę głupie, ale z drugiej strony również urocze.

        — Hej Ziya.
        — Cześć Carter... Wiem, że to pewnie dziwne pytanie, ale co tu się na wszystkich bogów dzieje, bo nikt nie ma jakoś czasu, żeby mi wyjaśnić.
        — No wiesz, zbliża się Boże Narodzenia, więc wszyscy starają się przygotować — stwierdził, wzruszając ramionami. Wydawało mu się to oczywiste, w końcu miał z tym kontakt od dziecka.

        — Co to Boże Narodzenie?

        Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Dopiero wtedy jakoś uderzył go fakt, że przecież Ziya nie musiała tego wiedzieć, a jak widać, faktycznie nie wiedziała. Nigdy w życiu nie miała okazji do zapoznania się z tym świętem i całą jego otoczką. Zastanowił się przez chwilę, jak może to wyjaśnić.

        — To... trudne pytanie — stwierdził po chwili — w sumie zaczęło się od narodzin Jezusa, założyciela chrześcijaństwa, i dostosowania daty obchodów do wcześniejszego pogańskiego święta, bodajże jakiegoś kultu słońca, bo dwudziesty piąty grudnia to pierwszy dzień po przesileniu, gdy faktycznie widać, że jest dłuższy od nocy — zaczął gestykulować, jakby mogło to jakkolwiek pomóc w rozumieniu, o czym mówił.

       — Dlaczego szykujecie się do czegoś takiego?
       — No tak, dla ciebie to bez sensu. Przez lata w sumie zginął religijny charakter tego święta i teraz jest to tak właściwie pretekst do spędzania czasu z rodziną i przyjaciółmi, dawania sobie prezentów i tak dalej. Taki okres radości, pokoju i miłości. Dobra, to ostatnie zabrzmiało jak reklama, nieważne.

        — Po co się do tego szykować? I po co tyle wolnego?
        — Nie mam pojęcia, taki już jest zwyczaj. Tak jak pieczenie pierników, ozdabianie choinki i masa innych.
        — Nie bardzo rozumiem, jaki to ma sens.
      — Pewnie obiektywnie nie ma — wtrąciła nagle Sadie, która pojawiła się praktycznie znikąd. Carter ledwo powstrzymał się od nieco panicznego odskoczenia — Ale będzie fajnie, uwierz.

        — Aha— mruknęła Ziya wciąż nieprzekonana do całego tego pomysłu.
       — To możecie skoczyć, kupić trochę ozdób, pokroju łańcuchów, czy czegoś takiego? Wiesz, Carter, takie do ozdobienia wnętrza, bo na choinki coś mamy. Ale jakbyście coś fajnego znaleźli, to też kupcie. I jakieś kolorowe lukry? Dzięki! — rzuciła, po czym, zanim którekolwiek z nich zareagowało, odbiegła bogowie wiedzą gdzie, a po chwili rozległ się krzyk:

        — Felix! Miałeś robić lodowe renifery, a nie pingwiny!

***

        — Jest tu jakoś inaczej niż ostatnio — stwierdziła Ziya, wchodząc do wręcz ociekającej ozdobami galerii handlowej.

        — Ta... Boże Narodzenie zawsze tak wygląda. Jedną z tradycji jest dawanie rodzinie i znajomym prezentów, więc wszystkie sklepy odstawiają się na Święta jak szczur na otwarcie kanału, żeby zarobić na tym jak najwięcej.
        — Brzmi raczej słabo.
        — W sumie tak, ale idzie się przyzwyczaić. Chodźmy poszukać tych łańcuchów i wieńców.
        — Uh... Ok?

        Ziya wciąż czuła się nieco skonfundowana tym, co się działo wokół niej. Łaziła za Carterem, z pewną fascynacją rozglądając się po sklepie i podziwiając niektóre z ozdób. Te kilkunastocentymerowe renifery były urocze. Ubrany na czerwono spasiony staruszek wyglądał za to nieco niepokojąco i naprawdę nie rozumiała jego fenomenu. Szczególnie gdy Carter wyjaśnił jej całą ideę, jaka za tym stała. Jakiś stary facet włamywał się ludziom do domów przez kominy i łaził, jedząc ich jedzenie, a w zamian za to zostawiał prezenty. Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie widział w tym nic złego.

        Łańcuchy okazały się jednak nie być machinami zniewolenia jak wstęgi Hator, a niebrzydkimi, puchatymi ozdobami chyba we wszystkich istniejących kolorach tęczy. Carter dla żartu założył jeden na szyję i wyglądał... może nie bardziej przystojnie niż zwykle, ale zdecydowanie uroczo. Zastanawiała się, czy też tego nie zrobić, ale sobie tego oszczędziła. Wyglądałoby to chyba na niej głupio.

        Po dłuższej chwili w końcu zobaczyła coś, co wydawało jej się znajome. Skręciła w kierunku kupki zielonych, okrągłych ozdób, wśród których wyróżniały się sztuczne owoce jarzębiny i jakieś inne drobiazgi. Gdy tam doszła, a Carter zaraz za nią, wzięła jeden z wieńców, który wydał jej się najładniejszy i w najlepszym rozmiarze, po czym bez zawahania założyła go na głowę.

        Do tego przecież służą wieńce, czyż nie?

        Jej chłopak obdarzył ją dziwnym spojrzeniem, którego znaczenia nie potrafiła w pełni zrozumieć. Wyglądał tak, że gdyby byli w kreskówkach, które kiedyś pokazał jej ktoś z domu brooklyńskiego, pewnie pociekłaby mu krew z nosa. To było bardzo niezręczne.

        A potem jej wzrok padł na opis towaru, który właśnie zdobił jej włosy i poczuła się zażenowana własną głupotą.

        Wieniec na drzwi

        Wtedy uderzyło ją skojarzenie z tym, co widziała już wcześniej wiele razy, gdy zimą opuszczała siedzibę pierwszego nomu. Przecież często gęsto podobne zawijaki z iglastych gałązek zdobiły wejścia do niemalże wszystkich domów, jakie mijała. Chociaż poza tym takie budynki były też zwykle wręcz oblane wszelkiego rodzaju innymi ozdobami, w tym potwornie jasnymi lampkami, które jednak bardziej zwracały na siebie uwagę, więc powiedzmy, że mogła się tak usprawiedliwić. Zażenowana szybko ściągnęła dekorację z głowy i włożyła do koszyka, pamiętając, że Kane'owie coś o nich wspominali. Co do nich, a konkretniej Cartera, on wciąż wpatrywał się w nią jakby była co najmniej królową Nefretete i próbował zrozumieć, czemu taka dziewczyna zgodziła się, żeby z nim chodzić. Nie doszedł do niczego sensownego, gdy jakiś biegnący około siedmioletni chłopiec go potrącił, wyrywając tym samym z zamyślenia. Rzucił okiem do koszyka, dołożył drugi wieniec i rzucił:

        — Chyba wszystko mamy, chodźmy do kasy.

        Gdy wrócili do Domu Brooklyńskiego, zabrali się do pomocy przy dekorowaniu wnętrza. Potem zaś Sadie, Walt i jeszcze kilka innych osób, wniosły kilka dużych talerzy pełnych kolorowych ciasteczek, które smakowały cudownie. Wszyscy usiedli na podłodze w głównym pomieszczeniu, podjadając pierniki i śpiewając piosenki, których tekstu Ziya oczywiści nie znała, co nie negowało jednak tego, że bardzo jej się podobały. Siedziała tam między nimi i czuła ciepło narastające w jej piersi. Nawet mimo tego, że młodzi magowie dość często nie do końca się zgrywali, co dawało czasem efekt raniący uszy prawie do krwi, to zaczynała chyba rozumieć, czemu wszyscy tak bardzo uwielbiali te całe Święta.

Kalendarz Adwentowy || RiordanverseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz