ROZDZIAŁ XV

221 27 15
                                    

Berlin 22.01.1944

-*-*-*-

Krwawa łuna pierwszego Słońca  zalała panoramę zrujnowanego, zimowego Berlina. Pomiędzy zdruzgotanymi budynkami, zmasakrowanymi działami, pozostałościami artylerii, jeszcze sprawnymi, śmiercionośnymi minami lawiruje rzeżące, oliwkowe, wojskowe BMW.

Ackermann pomimo że nie raz zmuszony był wjechać na zwłoki, urwane kończyny, starał się uważać na to by nie znieważyć ofiar nalotu. Dobitnie odczuwał obcość tego miejsca, nawet Eren posłusznie go nawigujący, nie uspakajał jego obaw. Musiał się ewakuować z tego miasta, przede wszystkim musiał ochronić siostrę, o ile ta przeżyła.

-Kapitanie -cichutki głos dotarł go jego uszu -m-musi Pan wyjechać z Panią Mikasą -rzekł szatyn przełykając ciężką gulę goryczy w gardle.

-Już masz mnie dość? -odparł sarkastycznym pytaniem. Przecież nie mógł okazać słabości, tego że rana na ramieniu wściekle go bolała, był w końcu Rivaille'm Ackermann'em, kapitanem przeklętej Cesarskiej Armii.

-N-nie -zaprzeczył od razu -po prostu Berlin, nie jest już bezpieczny.

Słysząc obojętny ton głosu pomyślał że czułość mężczyzny jest nieprawdziwa, gdy miał potrzebę okazywał jakieś emocje, by zaraz wrócić do bezdusznej maski i obojętnego, za razem lodowatego tonu. Gorące, szybkie, młodzieńcze serce zielonookiego, w takich momentach jakby zamierało, spadało w otchłań bezdennej nicości. Umysł zaś otaczał się szalem mgły, szarych myśli, beznadziei i chronicznie nawracającego idiotyzmu.

I z jednej strony dałby miliony, gdyby takowe miał, by starszy cały czas był przy nim. Z drugiej zaś martwił się o jego bezpieczeństwo, nie bacząc na swoje i chciał by go opuścił, zabrał siostrę, uciekł tam, gdzie czerwone ręce komunistów go nie złapią, a chytre, amerykańskie oczy nie dopatrzą.

-Nie był odkąd tu przyleciałem -przewrócił oczami -nie martw się o mnie młody, takich złych jak ja diabli szybko nie biorą -parsknął.

-Dlaczego twierdzi Pan że jest zły? -spojrzał w okno -Za rogiem po prawej jest szpital -dodał.

-Bo gdybym był dobry, to tańczyłbym ze świętymi w niebie -skręcił we wskazanym kierunku -ale Ty tam będziesz głównym wodzirejem, jednak dopiero za długi czas -zatrzymał auto pod połowicznie zniszczonym budynkiem, z którego ewakuowano ludzi -zostań tu.

Czarnowłosy wysiadł ostrożnie z auta, upewniając się czy nie ma w pobliżu niewypałów i ruszył powolnym krokiem w stronę miejsca ewakuacji pacjentów, przy tym podejrzliwym wzrokiem przeczekując teren. W całym zamieszaniu, nikt nie dostrzegł jego osoby, zaś on z duszą na ramieniu, szukał jedynej charakterystycznej postaci.

Podpalane oficerki przemierzały gruzy, by w pewnym momencie się zatrzymać, a potem przyśpieszyć kroku, gdy ciemnoniebieskie tęczówki, dojrzały te smoliste. Przepychał się łokciami, między niemieckimi żołnierzami, pacjentami i innym tałatajstwem, które było w pobliżu. Byle bliżej dłoni, która skierowała się w jego stronę.

-Mikasa, Mikasa, Mikasa... -powtarzał w myślach to imię jak mantrę -Mikasa, Mikasa...

Stało się, stanął przed kobietą, by zaraz złapać ją w objęcia, uścisk był silny, by upewnić się czy ta osoba żyje? Czy wszystko z nią w porządku? Czy nie jest marą, lub imaginacją.

-Levi -odparła odwzajemniając uścisk, choć nie tak mocno jak brat -dawno... Dawno się tak nie bałam, jak tej nocy -stwierdziła słabym głosem -jesteś...

-Jestem -rzekł głaszcząc ją po zakurzonych włosach -nic Ci nie jest?

-Nie, zdążyłam w ostatniej chwili przed zamknięciem piwnicy.

1944 [BXB]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz