16

201 4 0
                                    

To dziwne uczucie rozsadza mnie od środka, sprawia też, że jakaś część mnie buntuje się może na darmo. Może to moja wina? Może powinnam odpuścić. To co obiecał mi Arsen lata temu, mogło dawno stracić swoją datę ważności, a ja uparcie trzymam się naszych nastoletnich żyć. Mój brat to dorosły mężczyzna, który podejmuje swoje własne decyzje i nie potrzebuję do tego opinii swojej wkurwiającej siostry.

Mimo to, coś wewnątrz mówi mi, że nie jesteśmy jak normalne rodzeństwo i że Arsen dobrze wiedział, że powinien mi powiedzieć o tym, co łączy go z Harper. Nie zrobił tego jednak i to chyba jedyna rzecz, o którą mogę być zła. Nawet, jeśli moja złość przekracza pewne granice. Wiem o tym, że nie powinnam reagować tak gwałtownie, nie powinnam siedzieć na tej ławce w pierdoloną wigilię i łykać wódki jak soku. Ale chyba pierwszy raz w życiu chciałam czuć, niżeli odpychać od siebie wszystko co złe. Więc pozwalam sobie na chwilę samotności i chwilę użalania się nad sobą.

- Soraya! – słyszę swoje imię, trochę zdeformowane, przez roślinność znajdującą się dookoła – Soraya!

Siedzę cicho, chcąc dać sobie więcej czasu. Moja samotność nie trwa jednak długo, bo minuty później widzę Mavrę, który na wpół idzie, a na wpół biegnie już w moją stronę. Z pomiędzy jego warg jeszcze raz wydostaje się moje imię, kiedy kuca przed ławką, na której siedzę.

- Kurwa Soraya, przeraziłaś nas.

„Soraya przeraziłaś nas”, tak jakbym im tam schodziła w tym mieszkaniu.

- No cóż, jestem tutaj, wszystko jest super – uśmiecham się na siłę, a zaraz potem mój uśmiech przekształca się w cichy szloch, który wyrywa się z mojego gardła. Odnoszę wrażanie, że ściąga mnie od na dno, przywraca do mojego starego życia i pali gardło.

Przecież Soraya Wilson nie płacze, nie płakałam tak długo, było tak dobrze, a nawet świetnie. Ale to Arsen, a on zawsze mnie odnajduje. Nawet jeśli oznacza to, że celem jego poszukiwań jest słaba Soraya, ta która nienawidzi siebie i świata jej otaczającego, ta która ufa tylko swojemu kochanemu bratu.

- Chodź, zabiorę się stąd – Mavra wstaję na nogi i wyciąga przed siebie dłoń, którą chcę, abym złapała.

- Wybacz, ale nigdzie nie idę – hardo stawiam się przy swoim.

Mavra mówi do mnie chyba w nieskończoność, a ja w nieskończoność robię mu na złość i odmawiam. W końcu jego pokłady cierpliwości chyba wyczerpują się, bo jego ramiona oplatają się dookoła mojej talii z zamiarem uniesienia mnie. Wtedy wiem, że to koniec w głowie modlę się, aby tego nie robił. Nie unosił mnie, bo chyba spalę się ze wstydu.

- Okej! Okej! Pojdę sama – oznajmiam w końcu, ale kiedy staję, chwieję się delikatnie, silne ramię Mavry jest obok, abym mogła je złapać. Jego szczęka zaciska się, a następnie rozluźnia jakby sam siebie karcił, za bycie złym na mnie.

Powinieneś być na mnie zły.

- Gdzie zmierzamy? - Pyta mężczyzna, zdecydowanie bardziej ciągnąc mnie za sobą, niż tylko podtrzymując.

- Wszędzie tylko nie do mnie – odpowiadam, orientując się zaraz jaki mamy dzień - O nie! Dzisiaj gwiazdka – przykładam otwartą dłoń do ust, ukazując zadziwienie jak i realizację.

- Dokładnie tak, co z tego? - Mavra chyba nie załapał, o co mi chodzi.

- Przecież powinieneś być z rodziną, świętować, jeść, otwierać prezenty. A ty łazisz po parku, za jakąś nawiedzoną wariatką - śmieje się pijacko i znów chwieję na nogach, przez kamień, o który się potknęłam.

- Nie jesteś nawiedzona i nie jesteś też wariatką, o czym ty gadasz?

- Gdybyś znał mnie lepiej możliwe, że twierdziłbyś inaczej – zaraz po wypowiedzeniu tych słów, zaczynam ich żałować.

Voice Room [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz