Rozdział 1

8.6K 293 88
                                    


Matteo

Wieczór był piękny. Orzeźwiający wiatr przyjemnie muskał moją twarz, a spokój, który mnie ogarniał był wręcz błogi. Czułem jakby wszystkie problemy nagle ze mnie uleciały i pozostawiły po sobie przyjemną pustkę, którą w końcu będę mógł czymś wypełnić. Stałem pod altaną w swoim ogrodzie, a niebo pokryte gwiazdami, oświetlało wszystko dookoła. Patrząc na nie każdej nocy, nawiedzały mnie myśli na temat osoby, która wręcz je kochała. Kto by przypuszczał, że była zdolna do takich uczuć... Na samo jej wspomnienie świat wokół natychmiast zareagował. Zerwał się zimny wiatr, a w oddali można było usłyszeć pierwsze grzmoty. Czując na swoim barku dotyk, który wywołał dobrze mi znany prąd, odwróciłem się.

- Grace?

- Matteo – rzuciła z uśmiechem. – Zatańczysz ze mną?

- Co? – zmarszczyłem pytająco brwi.

Nagle usłyszałem znajomą, denną muzykę, a wokół pojawili się dobrze mi znani ludzie, których wcale nie miałem ochoty widzieć. Jak się po chwili zorientowałem, staliśmy na środku sali balowej. Każdy zajmował się swoimi sprawami i nie zwracał na mnie uwagi, poza jedną parą zielonych tęczówek, która tak niewinnie na mnie spoglądała, że z przeszywającego mnie wewnątrz żalu, zapragnąłem rozszarpać jej gardło. Emocje, które w sobie dusiłem od miesięcy, uderzyły z podwójną siłą. Pragnąłem ją skrzywdzić tak mocno jak ona zrobiła to mi, chciałem patrzeć jak cierpi i nie może znaleźć spokoju, jak z niemocy uginają jej się kolana i pada na ziemię, która z każdą sekundą pochłania ją coraz bardziej, otaczając swoim zimnem. Żeby poczuła jak to jest mieć na barkach stal stworzoną z własnego cierpienia. A przynajmniej jedna część mnie tego chciała, ta która pomogła mi się pozbierać, ale ta która wciąż ją kochała wiedziała, że jej krzywda jest również moją.

- No chodź, nie daj się prosić – chwyciła moją dłoń i pociągnęła w stronę wolnego miejsca na parkiecie.

Złapałem ją w talii i nie dowierzając patrzyłem w oczy. Nie potrafiłem pohamować pytań, które piętrzyły się w mojej głowie. Chciałem na nią krzyczeć, odtrącić albo chociaż odejść, ale nie mogłem. Bezmyślnie podążając za jej ruchami w rytmie spokojnej melodii, nieustannie się w nią wpatrywałem. Była ubrana w czerwoną, marszczoną sukienkę, na nogach miała czarne jak jej serce szpilki i pasujący do nich makijaż. Złote loki opadały na smukłe ramiona, a usta podkreślone krwistą czerwienią, idealnie odzwierciedlały jej zdradliwe wnętrze. Nic się nie zmieniła. Była tak samo, a może nawet piękniejsza niż, gdy ostatnio ją widziałem.

Nagle muzyka ucichła, a mój wzrok spoczął na tłumie. Ludzie przeszywali nas groźnym spojrzeniem i odniosłem wrażenie, iż gdyby mogli to by się na nas rzucili. Jednak po chwili zrozumiałem, że to nie do mnie pałają taką nienawiścią. Ich oczy były zwrócone w stronę kobiety. Gdy ona również to zrozumiała próbowała się do mnie zbliżyć, ale wtedy tłum ruszył w jej kierunku, przez co zagubiła się w morzu elegancko ubranych sylwetek gości. Zacząłem nerwowo się rozglądać i jej szukać, ale bez skutku. W kilka sekund, pomieszczenie wypełniała gęsta mgła, która utrudniała zobaczenie czegokolwiek poza własnym nosem, a zebrani wokół ludzie, napierali na mnie z każdej strony, przepychając z jednego punktu do drugiego. Zamknąłem oczy, dzięki czemu uciszyłem bijące serce, które echem odbijało mi się w uszach. Nagle poczułem wilgoć, a nos podrażnił okropny fetor. Gdy nie poczułem niczyjej obecności, pomału podniosłem powieki. Było ciemno, ale księżyc nieco oświetlał miejsce w którym się znajdowałem. Była to dobrze mi znana polana w środku lasu, gdzie niedaleko stała stajnia. Na drzewach nie było liści, a po wydobywającej się z moich ust parze mogłem wywnioskować, że była późna jesień. Usłyszałem za plecami szelest przez który się odwróciłem, a wtedy moje oczy spoczęły na niewielkim kamieniu na którym leżał bukiet białych lilii. Podszedłem nieco bliżej, chwytając kwiaty w dłoń, a następnie spojrzałem na leżący obok głaz. Gdy przyjrzałem mu się bliżej, zauważyłem, że pod warstwą mchu i brudu było coś na nim wyryte. Schyliłem się i przecierając go, pod ręką ukazał się napis: Grace Rita Vitale. Zaskoczony upuściłem kwiaty i nieznacznie się cofnąłem, uderzając o coś plecami. Odruchowo zwróciłem się w tamtym kierunku, a wtedy ujrzałem blondynkę, ubraną w czarną suknie ślubną, dokładnie tę, którą sobie zażyczyła pół roku temu. Nieskazitelna niegdyś skóra, pokryta była zadrapaniami i kawałkami ziemi, a materiał gdzieniegdzie był porozdzierany. Była słaba i ledwo stała na nogach, więc natychmiast do niej podszedłem, aby jej pomóc, ale wtedy jej gardło opuścił przeraźliwy pisk, który sprowadził mnie na kolana. Zakryłem uszy i poczułem jak mają klatką piersiową, wstrząsa niewyobrażalna chęć zrobienia tego samego.

Cały mokry i z krzykiem, który utkwił mi w gardle, poderwałem się na łóżku i siadając na jego skraju, odrzuciłem w bok satynową pościel. Paskudne koszmary. Gówno, które gnębiło mnie od jebanych sześciu miesięcy. Za każdym razem było to coś innego, ale nigdy nie zmieniała się osoba, która brała w nich udział. Podniosłem się i stanąłem przed przeszkloną ścianą. Był koniec listopada, więc wieczory były szczególnie chłodne, a niebo jak zwykle gwieździste, co dodatkowo mnie irytowało. Z czasem jeszcze bardziej znienawidziłem te małe świecące gówna, bo za każdym razem, gdy na nie spojrzałem, przeżywałem wszystko od nowa. Jej zapach, dotyk, słyszałem nawet pierdolony głos, którego nie mogłem się pozbyć w żaden sposób.

Odepchnąłem od siebie wszystkie myśli i wyszedłem z sypialni. Nogi zaprowadziły mnie do kuchni, gdzie od razu sięgnąłem po wodę.

Nie zdążyłem ugasić pragnienia, gdy usłyszałem hałas dobiegający z korytarza. Moja ręka zastygła bez ruchu w oczekiwaniu na kolejny dźwięk, który nastąpił chwilę później. Odłożyłem szkło na blat i sięgnąłem za pasek spodni w których zasnąłem. Wyciągnąłem z broń i pomału skierowałem się w stronę skąd dobiegały niepokojące odgłosy.

- Matteo? Co się dzieje?

Obok mnie stanęła szczupła brunetka, która wystraszona chwyciła mój biceps. Złapałem jej dłoń, którą od siebie natychmiast odepchnąłem.

- Wracaj na górę, zaraz to sprawdzę.

Po kilku następnych odgłosach zorientowałem się, że dochodzi to z mojego gabinetu, więc spokojnie ruszyłem w tamtym kierunku, trzymając przed sobą przygotowaną broń. Zatrzymałem się przed drzwiami i ostrożnie chwyciłem klamkę, cicho uchylając drzwi. Pomału wsunąłem rękę, kładąc ją na włącznik światła, który znajdował się zaraz obok wejścia i licząc do trzech z całej siły pchnąłem drzwi, jednocześnie zapalając światło.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to rozbita szyba od drzwi tarasowych, która była ubrudzona krwią. To niemożliwe, żeby ktoś się włamał. Na zewnątrz stali moi ludzie, a nikt nie znał rozkładu ich warty. Podszedłem bliżej, bo z miejsca w którym stałem, biurko zasłaniało mi widok na drugą część pokoju. Jednak już po paru krokach zatrzymałem się w miejscu i zamarłem.

Na podłodze leżała kobieta. Złote włosy miała ubrudzone krwią i brudem, ubrania porozdzierane, a jej ciało... Jej ciało wyglądało gorzej niż ubrania. Miała głębokie rany po nacięciach. Zarówno świeże jak i starsze, jednak wszystkie wyglądały paskudnie. Skóra miejscami była zaczerwieniona, co mogło świadczyć o licznych infekcjach, a jej sylwetka nie wyglądała tak jak dawniej. Podszedłem bliżej i opadłem kolanami obok jej głowy. Ściągnąłem z jej buzi niesforne włosy i wiedziałem, że jedno się nie zmieniło. Była tak samo piękna. Mimo zapadniętych policzków, wystających kości jarzmowych i posiniaczonej skóry, wciąż miała to coś, co rozlewało ciepło po moim ciele. Nieprzyjemny chłód zniknął, a krew zaczęła krążyć w tym samym tempie co kilka miesięcy temu. Tak jakby czas nigdy nie popłynął w przód.

- Kto to jest?

Głos brunetki oderwał mnie od bolesnego widoku.

- Powiedziałem, że masz iść na górę – warknąłem na nią.

Szybko chwyciłem telefon i zadzwoniłem do jedynej osoby, która mogła mi obecnie pomóc.

- Rick, przyjdź szybko do gabinetu.

Nim zdążyłem znów o nim pomyśleć mężczyzna stanął tuż obok.

- Co jest kurwa? – bardziej stwierdził niż spytał.

Nasz wzrok wymownie się skrzyżował, a jego i moja mina, były swoimi lustrzanymi odbiciami. Nuta szoku, niedowierzania i złości.

- Zadzwoń po lekarza.

 Szatyn kiwnął głową i szybko zniknął w ciemnym korytarzu. Ostrożnie wziąłem ją na ręce i pomału udałem się w kierunku sypialni. W ostatniej chwili przystanąłem przed drzwiami swojego pokoju i po zastanowienia, ruszyłem na koniec korytarza, gdzie znajdował się najdalej położony pokój gościnny. Wchodząc do środka,  położyłem ją na materacu, starając się zrobić to na tyle ostrożnie, aby nie dotknąć żadnej rany. Zawisłem nad nią próbując nie skupiać się na tym co mogło jej się stać. Jak zwykle pozornie niewinna i delikatna, a w środku chowała prawdziwą otchłań, której nikomu nie chciała pokazać.

Finally I understood you | TOM 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz