cz. 3 - "Beatha"

34 4 0
                                    

Chyliło się już ku zachodowi słońca.

Niebo poszarzało jakby, a wraz z nim także wszystko dookoła. Poszarzały liście drzew, przekwitające kwiaty. I poszarzał też widok na horyzoncie.

Do lasu, i do obozu wkraczał już powoli chłód jesiennego wieczoru. Skradał się, przeciągał się, niby leniwie i gasił co rusz, jakimś swoim niezgrabnym ruchem szalejące płomienie ogniska. Zaciskał mozolnie ostre kły na ramionach, polikach, ciałach tych, którzy się jeszcze przed nim nie schronili.

Panoszył się. Jak to chłód jesiennego wieczoru. Na niego nie było nigdy rady. I chyba już nigdy nie będzie.

Iorweth zmarszczył brwi w zamyśleniu, otoczony jedynie gęstą ciszą, przerywaną strzelaniem drewna w ognisku. I potem poruszył się niespokojnie, jakby próbował przegnać uwięzione głęboko w jego głowie myśli. Wiedział, że z nimi nie wygra. Że zostaną i tak, mimo wszystko, odbijane od wszystkich tych wspomnień, które akurat nadawały się do jego potępienia.

Potem westchnął cichutko, ledwo słyszalnie, niby delikatny podmuch wiatru.

Potem zagryzł wargi i zacisnął powieki najmocniej jak mógł, próbując to wszystko, po raz kolejny, odegnać, ukryć gdzieś daleko, daleko, zapomnieć.

Ale nie dało się.

I dopiero potem, gdy w końcu dopuścił to do siebie – poddał się im. Wszystkim myślom i wspomnieniom.

Oparł głowę na wnętrzu dłoni.

Był emocjonalnie kruchy. I psychicznie niedojrzały. Zniszczony.

Po raz kolejny podjął działanie całkiem pochopne, kierując się tylko i wyłącznie emocjami, chęcią zemsty, pragnieniem patrzenia w umierające oczy Vernona Roche'a. Popełniał ciągle te same błędy, obiecując sobie w duszy za każdym razem, że to już koniec, że na pewno, tym i każdym następnym razem będzie rozważny, cierpliwy, że usłucha głosu rozsądku, a nie serca. Tyleż już razy... I czuł się całkowicie sobą zawiedziony, zagubiony w natłoku karcących go myśli. I widział przed oczyma piorunujące spojrzenia Ciarana, Cedrica, rodziców i jej. Widział piekące go wstydem spojrzenie Yuviel, które niemal wypalało na nim krwawe ślady. Słyszał, jak każdy z nich w jednej chwili mówi, że ich zawiódł, a ich głosy zlały się w jeden, gorzki, gruby głos wyrzutów sumienia. Za dużo poświęcił, za dużo już stracił i zbyt wiele położył na szali losu.

Zacisnął pięści. Zacisnął wargi i jeszcze mocniej zacisnął powieki.

W tym wszystkim nie dostrzegł nawet ruchu, który zamajaczył gdzieś na obrzeżach obozu. Pogrążony w ciężkich myślach nie usłyszał nikłych kroków. Nieostrożny, nieuważny tkwił pośród wspomnień, które ciągle odgrywały się w nieskończoność na jego niekorzyść. Do jego uszu nie dotarły nawet ciche szepty, które majaczyły za jego plecami. To ona, prosiła, by ich goście zostali z tyłu, by mogła z nim zamienić kilka słów. A on ocknął się dopiero, gdy położyła drobną dłoń na jego ramieniu.

- Crevan – zaczęła, nieco ostrym tonem głosu. Było czuć w nim ciernie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Wzdrygnął się. Ale nie spojrzał na nią. Czuł zbyt duży wstyd. Usiadła obok. Wiedział, bo poczuł jej ciepło tuż obok. Bo poczuł ziemisty zapach jej ubrań. I nieprzyjemną woń spoconego ciała. – Chcesz porozmawiać? – zapytała, nieco już delikatniej. Skinął głową w potwierdzeniu. Rozluźnił pięści. Rozluźnił wargi. Nawet powieki rozluźnił.

- Przepraszam Gvalch'ca – wyrzucił po chwili milczenia. – Przepraszam. – Wybaczyła. Bo tu nie chodziło wcale o jego brak rozsądku, ani o to, że osłabiłby ich siły, że cokolwiek względem planu poszłoby nie tak. To nie o to się gniewała. To nie o to była zła. Jej chodziło tylko o jego życie. Fakt, komando, Scoia'tael, walki partyzanckie i wolność miały dla niej ogromne znaczenie, były rzeczami, które wypełniały jej życie całkowicie. Ale to na nim jej zależało najbardziej. To jego kochała.

Ostatnie Dwa Płatki Śniegu || WiedźminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz