cz. 5 - Aep Easnilien

32 3 0
                                    

Słońce dawno zaszło już za horyzont, zostawiając miejsce dla mroku, który całkowicie spowił las i miejsce dawnego obozu Scoia'tael spod Flotsam. Otulił pogorzelisko, zakrył szczelnie każdy najmniejszy, dopalający się jeszcze fragment namiotu, ukrył pomiędzy swoim płaszczem nawet ganiające się pod wpływem przeraźliwego wiatru, liście. To był już chyba koniec. Definitywny. Nie było już powrotu.

Jedna z kotar, będąca wcześniej wejściem do kwater partyzantów trzepotała głośno, wijąc się i tańcząc, zaczepiona o gałąź. Gdzieś w oddali, pomiędzy nocną, głuchą ciszą, dało się usłyszeć nawet krakanie wron i kruków. Kpiących wyraźnie z sytuacji elfów, wbijających swoje dzioby w zwęglone szczątki obozu. Pożerających to, co kiedyś nazywali domem.

Upokarzające.

W końcu, głuchą nocną ciszę coś przecięło. Przecięło ostro, niemal jednym, szybkim wyrwanym dźwiękiem. Krokami okutych, żołnierskich, ciężkich butów. A zaraz za nimi podążył stukot żelaznych zbroi i ostrzy mieczy, obijających się o uda. Pomiędzy nimi, wyłowić można było stłumione gniewem i pychą słowa starej, wojskowej przyśpiewki. Mówiły coś o chwale, o zwycięstwie w boju, ale niewiele dało się zrozumieć. Liczyła się jedynie melodia wyśpiewywana przez żołdaków idących ramię w ramię, tuż obok siebie, krok za krokiem.

Na czele, pogwizdując w rytm swoich własnych, nieznanych nikomu myśli, szedł ktoś bardzo wyjątkowy. Ktoś, kto nawet nie powinien żyć. Spośród reszty żołnierzy w kaftanach w niebieskie pasy wyróżniała go jedynie rozległa plama krwi, rozlewająca się na dole jego torsu. Nie było czasu wymienić kurty na nową. Trudne czasy wyróżniają się swoją własną, pokręconą specyfiką. Rana zasklepiła się już niemal całkowicie. Świadomy był, że zostanie mu pamiątka-trofeum, w postaci paskudnej, rozszarpanej blizny, ale świadomy był też, że miał wiele szczęścia. W zasadzie mógłby nazwać się jednym z większych szczęściarzy tamtej bitwy. Wystąpił jeszcze kilka kroków przed swoich żołnierzy. Wszyscy doskonale wiedzieli czego szukał. Kogo szukał. A jednak, polana, dawny obóz Scoia'tael, była zupełnie pusta. Rozdłubywana przez kruki i wrony.

Cóż za upokorzenie.

- Szefie? – zagadnął jeden z żołnierzy. Vernon Roche dalej stał o kilka kroków przed nimi, zwrócony tyłem w ich stronę. Twarz miał zupełnie oziębłą, a wzrok musiał być rozpalony do granic możliwości. I wszyscy wiedzieli to nawet, jeżeli na nich wtedy nie patrzył. I ucichli znacznie. – Co dalej? – zapytał w końcu, po chwili ciszy. Dowódca zacisnął mocno okutą w rękawicę dłoń. Skóra zatrzeszczała miarowo, gniewnie, jakby sama chowała jakiś rodzaj urazy.

- A jak kurwa myślisz? – wysyczał, a żołnierz mógłby niemal przysiąc, że ostry głos Roche'a rozciąłby najtrwalszą stal. Nawet tą wykuwaną przez krasnoludy. Nie ośmielił się odpowiedzieć. Czekał, aż to on powie coś jeszcze. – Znajdziemy te elfie ścierwa, a co innego mamy zrobić? Na razie odeślij wszystkich do Flotsam, skrzyknij tylko kilku najlepszych ludzi i obróćcie to miejsce do góry nogami, liczymy na jakiekolwiek wskazówki, ślady, gdzie mogli odejść, co tu się stało, interesuje nas wszystko – dorzucił po chwili. Żołnierz skinął głową w geście zrozumienia i zniknął w tłumie pozostałych. Gdzieś w oddali znowu zabrzmiało kpiące krakanie wron i kruków. Ptaki wydawały się już otwarcie śmiać mu prosto w twarz. Zacisnął szczękę.

- Znajdę was do cholery... Choćbym miał się dać za to pokroić... A wtedy... Nie będzie wam lekko – wycharczał, ściskając okute rękawicami dłonie w pięść. Coś w tonie jego głosu przebrzmiewało agresywną dzikością i gorącym pragnieniem zemsty. Odegrania się za to upokorzenie. I tym właśnie, pełnym nieokiełznanej złości, głosem, złożył obietnicę, którą planował dotrzymać. Którą musiał dotrzymać. I którą dotrzyma.

Ostatnie Dwa Płatki Śniegu || WiedźminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz