cz. 2 - "Divedde"

55 5 0
                                    

Pustka.

Zupełny brak bodźców. Żadnych dźwięków. Żadnych obrazów. Nic. Zupełna pustka. Została tylko pamięć tej okrutnej, krwawej nocy. Pamięć odniesionych ran, pamięć poniesionych strat, pamięć cierpienia. Do dyspozycji miała tylko pamięć. Tamte wspomnienia odgrywały się w jej głowie nieustannie, ciągle, odnawiały się i odświeżały. A wraz z nimi żal, ból, poczucie porażki i zapach krwi zmieszanej z potem, łzami. I strachem. To musiało kiedyś nastąpić. Musiało się stać. Tak musiało być. To było im przeznaczone. Nie mogli wiecznie trzymać przykrywki. To nie było możliwe. I nigdy nie będzie. I tak trwało to długo. Dwa lata. Niemały okres. Ale teraz był czas zacząć nowy rozdział. Musiało zacząć się coś nowego, skoro coś starego się skończyło. Historia trwa dalej. Wszystko musi iść do przodu. Ich działania też.

Pustka.

Ból głowy. Ból twarzy i całego ciała. Ból mocny, nieprzerwany. I oślepiające światło, które opływało jej na powieki i kłuło w oczy. A poza tym. Chyba nic. Chyba tylko wnętrze namiotu Iorwetha. Zmienione. Wyglądające nieco inaczej. I zdziwienie, ale tylko lekkie i mało znaczące, bo przypomniała sobie, że mieli się przenieść głębiej. Poczucie opuchlizny na jej twarzy. Nic takiego. Drobiazg. Zmrużyła oczy, najmocniej jak potrafiła, by światło przedzierające się z zewnątrz nie drażniło jej aż tak. Po dłuższej chwili się przyzwyczaiła, ale ból głowy pozostał. Każdy oddech wzięty nosem powodował eksplozje w zatokach. Dotknęła zimną, poobijaną dłonią swojej twarzy, a pod jej palcami miejsce znalazła sobie nabrzmiała opuchlizna i krzywizna jej przegrody nosowej. Był złamany, to było pewne. Nie mógł zrosnąć się idealnie. To też było pewne. Zostanie jej coś w rodzaju pamiątki. Pamiątki-ostrzeżenia. Westchnęła boleśnie.

Miłosierdzie. Okazana łaska. Wartości zupełnie przestarzałe. Bez pokrycia. Całkiem powinno przestać się ich stosować, a w zamian nałożyć skorupę bezwzględności. Bo po co miłosierdzie, jeżeli nie ma sprawiedliwości? Co by dała zupełnie bezinteresowna dobroć w świecie, w którym nie zostanie ona odwzajemniona? Dałaby ból. Urodziłaby cierpienie. Wskazałaby drogę złości, nienawiści. Zostawiłaby po sobie jedynie zło. Czy mniejsze, czy większe – nie ma znaczenia. W obliczu okazanego dobra, każde jest tak samo złe, zgniłe, zepsute i podłe. Każde piecze w serce tak samo, jeżeli jest się pokrzywdzonym tego zwyrodnionego procesu. Gvalch'ca to wiedziała. Wiedziała to dlatego, że się o tym przekonała na własnej skórze. Złamanym, skrzywionym nosem. Bawiła się w bohatera, w wybawcę. Że też jej się chciało wykazać tę odrobinę ludzkiej dobroci. Współczucia i żalu. Odrobinę dziecięcej naiwności. Że też go broniła przed śmiercią. W tym świecie to gest godny potępienia. Taki, sprowadzający destrukcję.

Podniosła się ostrożnie. Niemal czarne siniaki zdobiące jej tułów dały o sobie znać. Mocno ją potłukli. Syknęła cicho. Dopiero wtedy mogła porządnie rozejrzeć się po wnętrzu namiotu. I dopiero wtedy zauważyła coś niezwykłego. Coś, czego jej oko nie mogło zobaczyć wcześniej, zajęte bólem zbyt wiele usprawiedliwiało. To coś leżało na stole, na elfiej, najdokładniejszej na świecie mapie. Świstek papieru. Niezbyt dużej wielkości kartka, zapisana drobnym, krzywym pismem. Wstała z ubrudzonej krwią sieni i podeszła doń. Pochyliła się, ostrożnie, uważając na swoje obrażenia. Nie dało to zbyt wiele, ale, kiedy się nie ruszała to nie bolało tak bardzo. Złapała list drobnymi palcami i przysunęła sobie bliżej oczu. Dalej nie widziała wyraźnie. Zmarszczyła brwi. Jej wzrok skakał po literkach, które formowały słowa i po słowach, które formowały zdania. Przeczytała to jeszcze raz. I potem jeszcze. I treść nadal nie miała dla niej sensu. To znaczy, rozumiała i litery, i słowa, i zdania. Ale nie potrafiła pojąć sensu. Nie potrafiła pojąć dlaczego i po co, i kto. Nie potrafiła pojąć nic. Odpowiedź miała poznać za niedługą chwilę.

Zatrzeszczała płachta. Ktoś wszedł do namiotu. Zadziałał odruch. Automatycznie odwróciła się w stronę dźwięku. Ciaran. A ramię w ramię z nim Iorweth.

- Zanim powiecie cokolwiek, chcę zadać jedno pytanie – zaczęła, słabym, zachrypniętym głosem. – Przyjęliście tę propozycję? – zapytała. Lis puszczy spojrzał na towarzysza i westchnął.

- Przyjęliśmy. – Skinęła tylko głową, nie skomentowała. Wrócił na nią wzrokiem. Wydawała mu się jakby nieprawdziwa, ulepiona z gliny, jak lalka, którą ktoś musi przecież sterować. Ale ona była prawdziwa. Nikt nią nie sterował. Wiedział to i się ucieszył. Uśmiechnął nawet. – Gvalch'ca, jak się czujesz? – Tylko tyle mógł jeszcze wydusić. Tylko tyle mogło się wydobyć z jego ust. Zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć. Elfka zaśmiała się cicho.

- Dobrze, Crevan, chyba lepiej niż powinnam – odpowiedziała. Wiedział, że nie mówiła prawdy, nie mogła, sine plamy na jej twarzy mu to podpowiadały. – Nie wracajmy do tego, dobrze? To nie przyniesie nam niczego, poza nienawiścią i chęcią zemsty, a na to przyjdzie czas innym razem – dodała jeszcze, po chwili. Zmrużyła oczy, kryjąc powiekami majaczące w nich łzy. Iorweth je zauważył. Nie było o to trudno. Podszedł do niej i zamknął w szczelnym uścisku. Poczuł, jak opiera mu głowę na ramieniu. Wiedział, że pomimo słów, pomimo butnej postawy, jaką próbowała przybrać, ją też to dotknęło. Skatowali ją, wywlekli przed chatę i wystawili na publiczny lincz i ośmieszenie. Kazali czekać na śmierć. I oszpecili. Każdy z nich coś wtedy stracił, ale ona straciła najwięcej. Straciła swój dom, tożsamość, ostatnią, tkwiącą w niej cząstkę niewinności i miłosierdzia, jaka jej została. Mimo tego jednak nie rozpłakała się. Chyba wypłakała wszystkie łzy tamtego dnia. Teraz już nie mogła łkać, przeklinać, krzyczeć, wpaść w histerię. Zwyczajnie nie mogła ukazać słabości, bo chciała być odważna i silna, i pokazać, że jest w stanie sobie z tym poradzić. – Chcę wziąć udział w tej akcji, Crevan – powiedziała cicho, niemal szeptem prosto do jego ucha. Wzdrygnął się pod wpływem ciepła jej oddechu i zmarszczył brwi. Wiedział też jeszcze jedno – ona teraz nie odpuści.

- Yuviel, proszę... - wyjąkał błagalnie. – Nie mogę się na to zgodzić, może to zrobić ktokolwiek inny, nie narażaj się tak szybko, dopiero się obudziłaś...

- Iorweth, wiesz, że ja sobie tego nie daruję. – Głos jej się łamał. Ciężko mu było stwierdzić czy to dlatego, że jest mocno osłabiona obrażeniami na swoim ciele, czy z powodu emocji, które odczuwała. – Teraz, gdy jestem przytomna, wiem, że to wszystko, co oni mi zrobili, nie będzie goić się długo. Góra kilkanaście dni. A wystarczy, że ból minie, siniaki mogą zostać, a ja i tak będę gotowa, by podjąć się jakiegoś działania – dodała jeszcze. Zamknął oko, ścisnął powieki mocno, zacisnął usta. Nie wiedział już, co czuje. Chyba się martwił. Chyba się o nią bał. Chyba ją kochał. Ale doskonale wiedział, że jeżeli się nie zgodzi to ona i tak się w to wpakuje, a gdy on wyda na to zezwolenie to przynajmniej będzie to wszystko nadzorował, będzie wiedział, co się dzieje, będzie wiedział czy z nią wszystko w porządku. Choć jego emocje całkowicie kazały mu jej tego wszystkiego zabronić i pilnować jej bardzo dokładnie. Serce, czy rozum?

- Tylko uważaj na siebie, proszę. – Rozum. Jedyne, co pozostało, to przygotować się do wykonania misji.

Ostatnie Dwa Płatki Śniegu || WiedźminOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz