𝙿𝚎𝚊𝚜𝚊𝚗𝚝 𝙱𝚞𝚛𝚗𝚒𝚗𝚐 𝚆𝚎𝚎𝚍𝚜

300 30 23
                                    

Cieszę się, że moja choroba nie obowiązuje wątroby, tylko serce. Może mdleje kilka razy w miesiącu, ale mogę pić alkohol, upijać się do tego stopnia, że nie umiem wsadzić klucza do otworu.

W końcu mi się to udaje, więc muszę zachowywać się cicho, bo jest po czwartej i wszyscy śpią.

Kurwa, wcześniej martwiłem się, żeby nie obudzić tylko rodziców, którzy i tak mają mocny sen, a teraz są dodatkowe dwie osoby, których nie mogę obudzić. Zsuwam się z hukiem na podłogę, by móc ściągać buty i jeansową kurtkę, którą mam na sobie.

— Lloyd? Wszystko okej? — Z salonu wyłania się wysoka postać Kai'a, ale jego obecność na nogach o czwartej rano w ogóle mnie nie dziwi, chociaż powinna. — Coś się stało?

— Piłem — odpowiadam niewyraźnie.

— To widzę — prycha cicho. Podchodzi do mnie, kiedy rzucam swoje adidasy w stronę półki, gdzie powinienem je położyć, ale nie mam na to siły. Nie mam nawet siły, żeby wstać i zamknąć się w swoim pokoju. Po prostu presiedzę tu chwilę, aż wytrzeźwieję na tyle, by wejść po schodach. — A ile wypiłeś?

— Takich rzeczy się nie liczy — mamroczę, na co szatyn wybucha cichym śmiechem, ale kuca naprzeciwko mnie, co mnie trochę dziwi, ale staram się tego nie pokazać. Wygląda, jakby przez chwilę przyglądał się mojej twarzy, pomimo tego, że jest kompletnie ciemno, bo nie zaświeciłem nawet światła.

— Chodź — mówi w końcu, podnosząc się energicznie. Wyciąga do mnie dłonie, co mnie dziwi jeszcze bardziej, niż jego kucnięcie przy mnie. — Zaprowadzę cię do łóżka.

— Nie potrzebuję twojej pomocy — prycham. — poza tym, może jest mi tu dobrze? Tak samo dobrze, jak było mi wcześniej, kiedy wyjechałeś, a kiedy się zjawiłeś, to moja kariera poszła się jebać. — Słyszę głośne westchnienie, które wydobywa się z ust szatyna, a potem ciche kroki. Kiedy myślę, że szatyn mnie zostawi, samego, w przedpokoju, ten zaświeca światło w przedpokoju. — Kurwa, posrało cię? — Krzyczę cicho, sztuczne światło razi mnie w oczy. — Chcesz, żebym... — Przerywam, kiedy szatyn kładzie mi rękę na ustach. Jego dłoń jest ciepła, a w nosie czuję jakiś dziwny, owocowy zapach.

Zastanawiam się, czy znowu siedział na trampolinie i palił swojego papierosa.

— Cicho — upomina mnie. — Jeszcze obudzisz swoich rodziców albo moją siostrę. Normalni ludzie o tej godzinie już śpią.

Powoli zabiera dłoń z moich ust, zostawia na wargach jakiś dziwny, metaliczny posmak.

— To dlaczego ty tu jesteś?

— Nigdy nie powiedziałem, że jestem normalny — odpowiada poważnym tonem.

— Wygląda na to, że oboje nie jesteśmy normalni — Myślę głośno, ale wygląda na to, że Kai nie zwraca na to uwagi. Zamiast tego chwyta mnie za łokieć i podnosi bez najmniejszego problemu. — Hej, to boli!

— Do pokoju — rozkazuje spokojnie, popychając mnie delikatnie, ale cały czas trzyma moje ramię, prawdopodobnie na wszelki wypadek, żeby mnie podnieść, jak pijany przewrócę się na schodach.

— Dam sobie radę sam — mamroczę. Wyrywam się z uścisku szatyna. Próbuję ustać prosto, ale wcale to nie jest łatwe, kiedy wypiło się tyle alkoholu, że jutro nie będzie się prawdopodobnie pamiętać o tym, kiedy wytrzeźwię.

— Chyba powinieneś się położyć — myśli głośno, kiedy wchodzę po schodach.

— Nie potrzebuję mamusi — prycham. — Tak się składa, że świetnie sobie radziłem wcześniej sam, nie potrzebuję cię. Równie dobrze mogłoby cię tu nie być, gdyby cię tu nie było, to nie przez ostatnie kilka dni nie przeżywałbym, że muszę zacząć występować z jakimś chłopakiem, który nie ma nic wspólnego z wytwórnią, kiedy świetnie sobie radziłem.

𝓣𝓱𝓮 𝓢𝓜𝓪𝓻𝓻𝔂 𝓷𝓲𝓰𝓱𝓜|𝓓𝓟𝓮𝓜 | |𝓝𝓲𝓷𝓳𝓪𝓰𝓞|Opowieści tętniące ÅŒyciem. Odkryj je teraz