• Rozdział piąty •

47 10 95
                                    

ARTEMIS

Artemis zerknęła na białe drzwi za sobą. Rzeźbione drewno, w którym w niektórych miejscach umieszczono połyskujące diamenty, przedstawiało wijące się pędy kwitnących gwiazdników. Drzwi prowadziły do komnaty królowej Lunaris. Tam odprowadziła jej doradcę i pozostawiła samym sobie. Wolała nie wiedzieć, co tam robią. Na całe szczęście nic nie słyszała — bądź nieszczęście, bo gdyby ktoś postanowił przypuścić zamach na życie jej przyjaciółki, nie usłyszałaby nawet pisku.

Trochę rozumiała Lunaris. Zakochała się w czarodzieju, a chociaż wiedziała, że nie powinna, to jednak nie zdusiła tego w sobie. Kontynuowała relację z Astro, choć narażała tym na szwank nie tylko siebie. Ale go kochała.

Artemis jej współczuła. Jako jej przyjaciółka miała też dla niej wyrozumiałość. Wiedziała, że Luna jest nieszczęśliwa. Że czuje się uwięziona jak ptak w klatce, jak figurka w szklanej kuli. Czarodziej zawsze sprawiał, że na jej twarzy gościł uśmiech, a policzki pokrywał słodki rumieniec — niczym pocałunek szkarłatnej róży na bladym licu.

Zazdrościła jej. Zazdrościła Lunie odwagi, by pozwalać sobie na tę odrobinę szczęścia. Artemis też go pragnęła. Pragnęła, a jednocześnie walczyła ze sobą, wiedząc, że to, czego chce, tylko skomplikuje jej życie jeszcze bardziej.

Stała tam dwie godziny. W międzyczasie Księżyc zdążył zgasnąć i ustąpił miejsca ciemności, a jedyną jasnością były srebrne gwiazdy, mrugające do księżycowego ludu. W pewnym momencie usłyszała pukanie od wewnętrznej stronie drzwi.

Artemis rozejrzała się wokół. Chociaż korytarz pogrążony był w mroku, jej oczy były przyzwyczajone do ciemności. W międzyczasie kilkukrotnie zrobiła krótki obchód po całej długości w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia, którego postać mogła przybrać różne kształty: od skradającego się asasyna do wścibskiej Łuny lub innego członka arystokracji, czy też nawet czarodzieja. Ci ostatni byli szczególnie niebezpieczni, gdy chodziło o prywatność królowej — nawet zaklęcia rzucane przez Astro mogły być złamane, gdyby kilkoro innych magicznych połączyło siły.

Upewniwszy się, że wszystko było tak, jak należy, odpukała w drewno.

Kryształowa gałka przekręciła się, a Astro wręcz wypłynął z komnaty niczym mgła. Odwrócił się jeszcze, rzucając tęskne spojrzenie królowej. Ta wychyliła się nieco zza futryny i uśmiechnęła się do niego. W jej uśmiechu kryły się połacie smutku, który każdej nocy odbierał Lunie ją samą — kawałek po kawałku. Za kilka lat nie zostanie z niej nic. Musiałby zdarzyć się cud. Cud w postaci zdjęcia korony. Prawo jednak nie pozwalało na abdykację — dopuszczalne wyjątki były tak nieprawdopodobne, że wręcz niemożliwe.

Artemis odprowadziła Astro do połowy drogi. Milczeli. Nie dla bezpieczeństwa — w końcu mieli prawo na zaćmienny spacer w celach filozoficznych lub towarzyskich, tym bardziej że jako najbliższe osoby z otoczenia królowej mogli robić to często. Ale nie robili. Artemis nie miała nic przeciwko czarodziejowi. Lubiła go, czasem nawet nazywała go przyjacielem. Ale nie ufała mu.

Artemis miała instynkt, dzięki któremu była tam, gdzie była. A ten instynkt mówił jej, że Astro Sagittarius, dwudziestopięciolatek, który jak burza piął się po drabinie magicznej kariery, coś ukrywał — przed wszystkimi. I nie był to wstydliwy sekret jak pieprzyk w intymnym miejscu. To było coś innego. I właśnie dlatego Artemis niekiedy zastanawiała się, czy Astro na pewno jest dobrym człowiekiem. Być może za maską czułego partnera królowej i jej partnera w zbrodni-okradaniu-kuchni krył się inny człowiek.

Zanim rozeszli się każde w swoją stronę, Astro rzucił:

— Widzimy się w kuchni?

— Jakżeby inaczej. — Astro uśmiechnął się. Był przystojny i elegancki, ale dołki w policzkach i roztrzepane włosy dodawały mu uroku. Gdyby Artemis interesowali mężczyźni, może sama zauroczyłaby się czarodziejem.

Kroniki Lumeny: Księga pierwsza • KsiężycOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz