~~LUCYFER~~
– Berith, Iblis i Lilith, znajdzie Samaela – rozkazuję. Czekałem już długo, licząc, że Samael zrozumie swój błąd i zabije to wynaturzenie. Powinien być świadom, że sam jeden nie ochroni go.
– Jednak zanim go zabijecie, dajcie mu wybór. Wybaczę mu jego błędy, jeśli zabije to wynaturzenie, które za wszelką cenę tak chroni. Jeśli nie – urywam, jeszcze raz myśląc, czy naprawdę chcę takiego losu dla Samaela?
Zdradził mnie.
Przez ten cały czas... Ufałem mu jak nikomu innemu.
Gdyby zapragnął objąć piekielny tron, usunąłbym się w cień. Nie walczyłbym.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że Samaelowi nie zawsze odpowiadały moje strategie. Jednak ten nie często zgłaszał sprzeciwy, nawet jeśli jego mimika go zdradzała, zaciskał zęby i wykonywał rozkaz.
– Jeśli odmówi, zabijcie ich obojgu – mówię, ostatecznie pieczętując los mojego następcy.
– Samael jest osłabiony – dodaję – Zabijcie go jako pierwszego – rozkazuje. Jeśli to wynaturzenie padnie przed nim, Samael postrada rozum. Lilith, Berith i Iblis nie poradzą sobie z żądnym zemsty Upadłym Aniołem, a wtedy wszyscy będziemy zagrożeni. Jego zemsta najpierw dotknie Piekło, a później Nieboskłon. Jeśli poniesie śmierć jako pierwszy, być może oszczędzę mu bólu, patrzenia jak jego bratnia dusza ginie przed nim.
~~SA'EL~~
Jechaliśmy przez dwa dni, co jakiś czas wyruszałem Mortema, by spróbować ustalić pozycje Aniołów. Niepokoju dodawała mi świadomość, że Piekło jeszcze nie wykonało żadnego ruchu. Lucyfer na pewno jeszcze nie zrezygnował. On czeka. Tylko na co?
Moje oczy samoistnie zamykały się. Wciąż nie wypocząłem, więc nie jestem w szczytowej formie, a teraz łatwo jest mnie przechytrzyć.
Ktoś strzelił z łuku, płosząc konia, które stanęło na dwóch nogach. Nie będąc gotowy na takie coś, zrzuciło nas z konia. Objąłem Marou, chcąc ochronić go przed upadkiem.
Krzyknąłem głucho, czując jak moja rana, otwiera się. Wstałem, uprzednio pomagając Marou również podnieść się na równe nogi, zacząłem się rozglądać szukając tego co nas zaatakował. W końcu ich zauważyłem, kryjących się w cieniu drzew, od razu ich rozpoznałem.
– Lilith – syknąłem, widząc zbliżającą się sylwetkę demonicy – Iblis i Berith, no proszę, kto ruszył swoje leniwe dupska po moją głowę – powiedziałem stając pomiędzy Marou, a demonicą. To jej się najbardziej obawiam. Iblis i Berith to podlotki, nie dorównują mi siłą, jednak Lilith... Ma potencjał. I gdybym był w swojej szczytowej formie, nie dałbym się nawet zadrasnąć, jednak teraz... trudno powiedzieć.
– Z całym szacunkiem książę – odzywa się Lilith – Przybyliśmy po głowę tego co tak usilnie chronisz... Twoja głowa nas nie interesuje... Na razie – uśmiecha się przebiegle.
– Lucyfer będzie gotów przymknąć oko na twoją zdradę, jeśli sam pozbawisz bestii głowy – oznajmia Berith – Inaczej podzielisz jej los... Więc jaka jest twoja decyzja książę?
– Wy żałosne kreatury! Poprzysięgaliście mi lojalność! – krzyczę.
– Przysięgaliśmy lojalność księciu Piekieł nie zdrajcy – odzywa się Iblis.
Uśmiechnąłem się dziko, od razu atakując. Nie pozwolę im skrzywdzić Marou. Nigdy.
Lilith uśmiechała się zwycięsko, jakby miała jakiegoś asa w rękawie. I dopiero teraz zrozumiałem, co uczyniłem. Nikt z nich, nie używa łuku. Ktoś czwarty przybył z nimi. Spojrzałem w las, gdzie wśród drzew ukrywał się on – czwarty Upadły. Zobaczyłem jak, naciąga cięciwę łuku, celując w Marou. Odwróciłem się, chcąc dopaść Marou i uchronić go przed śmiercionośną strzałą.
– SAMAEL! – krzyczy, a ja zatrzymuję się. Dotykam swojej piersi, gdzie wystaje końcówka miecza. Spoglądam na mojego ukochanego, który zaczyna płakać.
– Nie tylko ty znasz różne sztuczki, książę – szepnęła mi na ucho Lilith, po czym wyciągnęła ostrze z mojej piersi.
Upadłem na kolana.
Powietrze wokół mnie dziwnie zawibrowało. To sprawka Marou? Użył swoich mocy?
– Samael! – krzyknął, a ja upadłem w jego ramiona – Samael – powtarzał moje imię, płacząc.
– Głupi... uciekaj – proszę go, chciałbym móc zetrzeć jego łzy, ale nie jestem w stanie. Wypluwam krew. Ja... nie sądziłem, że tak łatwo dam się podejść.
– Nie – powiedział twardo, chwytając moją twarz w swoje dłonie, przymknąłem oczy, po chwili je otwierając.
– Uciekaj... Aniele – chociaż śmierć w jego ramionach jest kusząca, to... Nie. Zyskał przewagę.
– Nigdy! Nie opuszczę cię! Nie chcę uciekać! Nie, bez ciebie! Nie pozwolę ci tutaj umrzeć w samotności – krzyczy, a w jego dłoni pojawia się mój sztylet, który przykłada sobie do gardła.
– Ma...rou – chcę odwieść go od tego pomysłu – Ty... nie... – nie jesteś bluźniercą.
– Moje życie bez ciebie nie ma już sensu – mówi.
Zawsze razem, nigdy osobno.
– Zawsze razem – mówię ostatkiem sił, patrząc jak Marou podrzyna sobie gardło. Poczułem ciepłą ciecz na swojej twarzy, a białowłosy ostatkiem sił, kładzie swoją głowę na mojej piersi.
– Nigdy osobno – odpowiada mi słabym głosem.
CZYTASZ
Trylogia Soul Journey: Heaven is where you are. Tom I.
Historia CortaMarou jest Aniołem, a Samael Upadłym Aniołem. Mimo różnic są sobie Przeznaczeni. Początkowa niechęć szybko przeraża się w większe uczucie, na które nie mają oboje wpływu. Zdając sobie sprawę z zagrożenia, jakie ich czeka, postanawiają złamać zasad...