17. Czwartek, 11 grudnia

20.9K 921 175
                                    

Z samiutkiego rana, moja prywatna dotąd kuchnia, stała się stołówką publiczną, mogącą pomieścić cztery osoby na raz.

Ola siedziała na krzesełku przy stoliku, wcinając moje płatki, bo jej własne podobno dopiero co się skończyły.

Robert parzył kawę w ekspresie, a ja wciągałam kanapkę z szynką własnej roboty.

Łukasz, manifestujący od bladego świtu swój wyśmienity humor, bez najmniejszego skrępowania grzebał w mojej lodówce.

– Biorę bananka! – Uśmiechnął się szelmowsko i poruszył parę razy brwiami. – Chcesz też, czy już dzisiaj... – Popatrzył znacząco na Roberta. – ...brałaś?

– Łukasz! Zachowuj się! – Trzasnęłam go ścierką w zadek. – Co jest z tobą?!

– A co jest z nim? – Robert podrapał się w głowę i popatrzył na mnie trochę nieprzytomnie znad ekspresu do kawy. Widać było, że jeszcze nie do końca się obudził.

– Nie słyszysz? Wymachuje mi tu bananami i sugeruje nieprzyzwoitości!

– Łukasz, ja cię proszę! Niczego między nami nie było. – Robert puknął się parę razy w czoło. – Powściągnij cugle wyobraźni, bo cię koń poniesie, a sądząc po obecnej kondycji twojego konia, nie ujedziesz daleko. – Przetarł zaspane oczy i odwrócił się w stronę ekspresu. Wyjął cukierniczkę, talerzyki i czekał spokojnie, aż filiżanki napełnią się po brzegi.

– Do niczego nie doszło! – potwierdziłam walcząc z nagłą wesołością. – Mimo tego, że Robert nie zabrał ze sobą miecza!

– Nie zabrałeś... – Z największym przerażeniem popatrzył na swoje krocze. – To to się da odczepić? Nigdy nie próbowałem. Na twoim miejscu raczej zrobiłbym z tego użytek. – zasugerował z szelmowskim uśmiechem.

– Nie wierzę! – Oniemiałam. – Jeszcze parę dni temu podgryzłbyś tętnice każdemu, kto odważyłby się do mnie zagadać, a teraz sam sugerujesz TAKIE rzeczy? Nie poznaję kolegi! – cmoknęłam z uznaniem.

– Każdy ma prawo do odrobiny przyjemności w życiu. Zwłaszcza, że nie wiadomo ile tego życia jeszcze niektórym z nas zostało – dodał, a ja doskonale wiedziałam, o których z nas mu chodziło.

Wymieniliśmy z Robertem porozumiewawcze spojrzenia.

– Czekaj, czekaj, bo coś mi tu śmierdzi. – Robert podał mi filiżankę z czarnym jak smoła, życiodajnym płynem, starając się zignorować Łukasza, wąchającego ostentacyjnie swoje pachy. – Czy ty nie miałeś wczoraj przypadkiem randki z Julką?

– Miałeś. – potwierdził nasze przypuszczenia, szczerząc zęby w nieukrywanym zadowoleniu. – I to wcale nie przypadkiem! Poszliśmy na całkiem zamierzone spotkanie. Intencjonalnie. – Przeciągnął się z wyraźną przyjemnością i założył ręce za głowę.

– Twój luźny stosunek do tematu daje mi jasno do zrozumienia, że wy również poruszaliście wczoraj kwestię miecza. – Mrugnął do niego Robert.

– Nie? – Łukasz uniósł dumnie głowę. – I czuję się wielce oburzony sugestią, że jakoby Julia i ja coś tam, coś tam. – Wykonał nieokreślony ruch ręką. – Ale jestem wychowany w środowisku głębokiej empatii i mogę sobie wyobrazić, jak to jest znaleźć się w waszym... położeniu. A tak przy okazji położenia – przerwał na chwilę, połykając kolejny kęs banana – to gdzie dzisiaj spałeś? Bo wyglądasz na nader mało połamanego, jak na spanie na tej kanapie. O podłodze nie wspomnę. No i aureolka Agatki rzuca jakby trochę mniej blasku.

– Spoko loko. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Wszystko jest na swoim miejscu i błyszczy jak trzeba.

– Za wyjątkiem miecza. – Przerwał mi, uśmiechnął się złośliwie i wpakował do ust resztki banana.

– Patrz jak skubany łatwo przechodzi od miecza do sypiania, a potem znowu do miecza. – Robert pociągnął łyk kawy tak spokojnie, jakby mówił teraz o pogodzie na biegunie polarnym. – Ciekawe, czy Juleńka będzie skłonna za tym nadążyć.

– Oby, mój przyjacielu! Oby! – Zaśmiał się w głos, zamiast starym zwyczajem rzucić się mordować prosty lud i palić wioski. – Ale tobie to się jednak dziwię. Jedną rzecz masz, którą możesz się pochwalić. Jedną! I nie zabierasz jej ze sobą, idąc na noc do kobiety.


SzyszkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz